... newer stories
czwartek, 4. sierpnia 2005
piotr, 09:44h
Pewien nasz parafianin - Greg, który pracuje sobie w jakiejśtam firmie dostał od szefa na urlop możliwość spędzenia tygodnia w domku nad oceanem, do tegoż szefa należącym (znaczy, jest właścicielem domku nie oceanu). Trochę późno już jest...
W każdym razie ten parafianin -Greg, namówił mojego proboszcza, żebyśmy przyjechali na momencik odwiedzić jego i jego piękną, młodą żonę pochodzącą z Peru i małą , 6-miesięczną córeczkę, której imienia nie mogłem zapamiętać i małego 22-miesięcznego Aldricka, który mówił na mnie "Padre Pedro", bo więcej zna słów hiszpańskich niż angielskich i z którym bawiłem się zdalnie sterowanymi samochodzikami wjeżdżając w wentylator.
Back to the główny temat:
Charleston to przepiękne miasteczko. Czas zatrzymał się tu w czasie wojny secesyjnej (tak przynajmniej wyglądają budynki). My mieszkaliśmy na jednej z wysp (zwanej Wyspą Palm - wiadomo dlaczego). Mieszkaliśmy, to za dużo powiedziane. Przyjechalismy wieczorem. Zjedliśmy przepyszną kolację ze świeżutkich owoców morza w malutkiej knajpce nad samą wodą, z widokiem na kutry rybackie i sieci pełne czegośtam, co Włosi nazwaliby ryby, chociaż to coś ma rączki, nóżki, czułki, muszle i odwłoczki, co nie przeszkadzało mi z apetytem tego wcinać.
Zaraz po kolacji poszedłem spać, a rano kąpiel w oceanie, który jest bajecznie ciepły i pełen rekinów (podobno). Fantastyczna plaża, niewielu ludzi i wspaniała woda...
Jeszcze tylko 4 godziny w samochodzie (ponad 200 mil) i Charleston było wspomnieniem.
A jeśli ktoś ma problemy z wiarą w Boga powinien zobaczyć ocean o poranku...
W każdym razie ten parafianin -Greg, namówił mojego proboszcza, żebyśmy przyjechali na momencik odwiedzić jego i jego piękną, młodą żonę pochodzącą z Peru i małą , 6-miesięczną córeczkę, której imienia nie mogłem zapamiętać i małego 22-miesięcznego Aldricka, który mówił na mnie "Padre Pedro", bo więcej zna słów hiszpańskich niż angielskich i z którym bawiłem się zdalnie sterowanymi samochodzikami wjeżdżając w wentylator.
Back to the główny temat:
Charleston to przepiękne miasteczko. Czas zatrzymał się tu w czasie wojny secesyjnej (tak przynajmniej wyglądają budynki). My mieszkaliśmy na jednej z wysp (zwanej Wyspą Palm - wiadomo dlaczego). Mieszkaliśmy, to za dużo powiedziane. Przyjechalismy wieczorem. Zjedliśmy przepyszną kolację ze świeżutkich owoców morza w malutkiej knajpce nad samą wodą, z widokiem na kutry rybackie i sieci pełne czegośtam, co Włosi nazwaliby ryby, chociaż to coś ma rączki, nóżki, czułki, muszle i odwłoczki, co nie przeszkadzało mi z apetytem tego wcinać.
Zaraz po kolacji poszedłem spać, a rano kąpiel w oceanie, który jest bajecznie ciepły i pełen rekinów (podobno). Fantastyczna plaża, niewielu ludzi i wspaniała woda...
Jeszcze tylko 4 godziny w samochodzie (ponad 200 mil) i Charleston było wspomnieniem.
A jeśli ktoś ma problemy z wiarą w Boga powinien zobaczyć ocean o poranku...
... older stories