wtorek, 22. sierpnia 2006
O tym, jak mnie nie aresztowano...
Mary jest zapracowana, nienajmlodsza juz parafianka, ktora oprocz tego, ze jako muzyk pracuje w kilku parafiach, to jeszcze ma czas i sie pomodlic i dzialac w roznych wolontariatach.
To ona zaproponowala mi wspolna modlitwe przed klinika aborcyjna.
Pojechalismy tam w sobote rano. Po drodze minelismy inna klinike, gdzie juz stalo kilka, moze kilkanascie osob i modlilo sie. My pojechalismy na poludniowy Bronx.
No i na poczatku bylismy tylko we dwoje. Zaparkowalismy samochod i rozlozylismy plansze, plakaty i bannery. Mary wyjasnila mi zasady prawne tego typy akcji. Nie mozna uzywac wlasnosci innych osob (np. samochodow, czy sklepow) bez zgody wlasciciela, nie mozna stac blizej niz 15 stop od wejscia do budynku, etc. Czasem zjawia sie podobno ktos, kto zaczyna wyzzywac od "f* catholics" i robi awanture. Czasem przyjezdza policja, czasem zabieraja modlacych sie do aresztu (nawet ksiezy i siostry zakonne), glownie, zeby sprawdzic, czy to, co robia jest legalne. Ruchy Pro-life maja wiec swoich prawnikow i szkola uczestnikow takich akcji, zeby nie lamali prawa (nawet niechcacy).
Ale wrocmy do naszego sobotniego poranka...
Stoimy przed klinika. Ja sie modle, Mary zatrzymuje wchodzace dziewczyny, rozdaje ulotki, rozmawia. Niektore nie chca rozmawiac, inne sluchaja z zainteresowaniem. Wszystkie biora ulotki. Mamy materialy po angielsku i po hiszpansku i te w tym drugim jezyku przydaja sie bardziej w tej czesci miasta. To tez jest glowny powod, dla ktorego ja nie moge sie zaangazowac w rozmowy, bo nie znam hiszpanskiego. Za to skrupulatnie zliczam ilosc wchodzacych dziewczyn. Za moment pojawia sie John. Przyjechal spod innej kliniki. Tam maja wystarczajaca ilosc osob. Idzie stanac przed tylnimi drzwiami. Po ok. godzinie nadchodzi Barbara. Jest szefowa ruchow Pro-life w tym rejonie. W przerwach rozmawiamy o ich dzialalnosci. Ale glownie sie modlimy. Budynek ma napis "Centrum zdrowia kobiet". O ironio! Dekoracyjny gzyms wyglada jak patrzace na przechodniow czaszki.
Jest osma rano, wiec pojawiaja sie pierwsi przechodnie. Reaguja z sympatia. Przystaja, ogladaja plakaty, biora ulotki. Wchodzacych do budynku dziewczyn nie brakuje. Niektore klamia, ze tu pracuja, ale Mary mowi mi po cichu, ze zna pracownikow, bo przychodzi tu dwa razy w tygodniu. Mamy tez materialy dla pracownikow.
Pojawia sie Julio (czyt. Hulio). Pochodzi z Meksyku. Nie zna angielskiego, ale przechodzac, zobaczyl ksiedza i zapytal, czy moze sie dolaczyc do modlitwy. Obiecuje przyprowadzic swoich kolegow w przyszlym tygodniu.
Kolejne dziewczyny przybywaja. Glownie bardzo mlode, czasem w asyscie mamy, albo chlopaka, czesciej same lub z kolezankami.
Nagle podjezdza samochod, z ktorego wylania sie 4 krotko ostrzyzonych, mlodych chlopakow w szarych habitach. Wszyscy maja dlugie brody - to czlonkowie stosunkowo nowego zgromadzenia franciszkanskiego. Jest z nimi tez kilku mlodych ludzi. Witamy sie i razem juz kontynuujemy modlitwe. Po godzinie robimy chwile przerwy. Mozna sie przedstawic. Bracia sa razem z nowicjuszami. Jest chlopaczek z Wloch, drugi z Irlandii, z Niemiec, Meksyku. Ten ostatni swietnie radzi sobie rozmawiajac z latynoskimi dziewczynami.
Dwie z nich zatrzymuja sie w drodze do pobliskiego supermarketu. Komentuja plakaty, rozmawiaja. Podchodze blizej i jedna z nich mowi, ze sama byla w takiej klinice na Manhattanie. "Ale tego nie zrobilam. Moj synek ma juz roczek" mowi. Prosze ja, zeby powtorzyla to czarnoskorej dziewczynie, ktora z ulotka w reku waha sie, czy wejsc do kliniki.
Po 11 musze wracac, bo mam dyzur na parafii. Zegnam sie z chlopakami (i dziewczynami) i ide na tyly budynku. Tutaj dwaj bracia franciszkanie opowiadaja, ze mieli maly incydent. Pan z warsztatu na przeciwko zwyzywal ich, krzyczac, ze sam byl kiedys katolikiem i ze "niech lepiej stad spier(dzielaja)". Bracia nauczyli sie, ze na tego typu agresje slowna nie nalezy reagowac. Po prostu modlili sie dalej i pan sobie poszedl po 15 min.
Podsumowalismy tez statystyke sumujac nasze dane sprzed frontowych i zza tylnich drzwi. Okazalo sie, ze tego poranka 41 dziewczyn weszlo do kliniki. 11 z niej wyszlo, co oznacza, ze tego nie zrobily. "Te, ktore wyjda po poludniu sa po "zabiegu" - wyjasnia mi John. Zycie przeciwko smierci - dzisiejszy wynik 11-30.
Musze sie zbierac, bo jest pozno. Nagle z budynku wychodzi dziewczyna. Ma na sobie spodnie od dresu i koszulke na ramiaczkach (nietypowy stroj). Slania sie na nogach. Przystaje, opiera sie o ogrodzenie i wymiotuje. Podszedlem tylko blizej, zobaczylem zaplakana twarz, dalem ulotki z adresami instytucji oferujacych profesjonalna pomoc,powiedzialem kilka slow, poblogoslawilem i to wszystko, co moglem zrobic. Potem stanowczo zwrocilem sie do jej kolezanki: "Jestes jej przyjaciolka? Ty ja tu przyprowadzilas? Teraz masz jej pomoc naprawde. Zajmij sie nia. Skontaktuj z ksiedzem, upewnij sie, ze skorzystala z pomocy."
Zapomnialem zapytac tej dziewczyny, jak ma na imie. Dalem jej swoj rozaniec z Jerozolimy. Modle sie za nia i za inne, ktore desperacja i brak wsparcia zmusza do takich ostatecznych rozwiazan.

A kilka dni pozniej dostalem wiadomosc od braci Franciszkanow, ze ok. poludnia jedna z pracownic wyszla z budynku i ze lzami w oczach powiedziala, ze juz dluzej tego nie zniesie. "Znajdzcie mi inna prace" - zwrocila sie do braci. Alleluja!
A o tym nowym zgromadzeniu franciszkanskim, ktore zyje i dziala na ulicach moze kiedys cos napisze, ale na razie sam ich poznaje...

Von piotr um 18:04h| 11 Kommentare |Skomentuj ->comment