poniedzia?ek, 9. lipca 2007
Nieco bardziej osobiście...
Kim chciałbym być, gdybym nie był tym, kim jestem?
Po pierwsze Hemingwayem. Może bez jego tragicznie samotnego końca. Siedziałbym w małej kubańskiej restauracyjce i zaciągał cygarem patrząc na fale atakujące portowe nabrzeże. Potem wróciłbym do swojego malutkiego pokoiku na piętrze, otworzył okiennice i dokończył artykuł dla jakiegoś brytyjskiego pisma, stukając niezręcznie starą maszyną do pisania.
Albo może chciałbym być Leonardem Cohenem. Orzeźwiłbym gardło po koncercie szklanką czerwonego wina, wsiadł do taksówki i patrzył zza mokrej szyby na zalane deszczem ulice Paryża, szukając inspiracji w sylwetkach śpieszących się przechodniów. Potem usmiechnąłbym się na myśl o spontanicznej podróży do małego domku na greckiej wysepce, wiedząc, że i tak nie znalazłbym na to chwili i oddał sie lekturze Nevegala, czekając na lot do Montrealu.
Albo byłbym Homo Faberem (tym od Maxa Frischa). Międzylądowanie w Bangkoku byłoby świetną okazją do poflirtowania z przyjemnie wyglądającą pasażerką (która okazałaby się potem Vanessą Williams). "Niestety, ten wyjazd służbowy mam załadowany spotkaniami i konferencjami, ale oczywiście, że znajdę odrobinę czasu, żeby ponurkować z Panią na rafie koralowej w trzeci weekend lipca".
Mógłbym ostatecznie być też właścicielem amerykańskiej sieci supermarketów ze zdrową żywnością, który harując latami od świtu do nocy, osiągnął w biznesie wszystko i przechodzi kryzys wieku średniego. Właśnie, z okazji zakończenia przygody "pod żaglami" (2 sternik w przegranym niestety finale regat o Puchar Ameryki) kupuje sobie krwistoczerwone Porsche. Wysłałbym kwiaty mojej czwartej żonie, która robi właśnie zakupy w Tokyo i zadzwonił do Madonny umówić się jak zwykle, na jogging w Central Parku.

Kuszące wizje... Pewnie byłyby dobrym materiałem do jakiejś analizy psychologicznej. Zauważyłem, że powtarza się w nich wątek podróżowania i... samotności.
Gdybym nie był tym, kim jestem, to chciałbym zostać tym, kim teraz jestem. Siedzę w małym pokoiku, w zabitej dechami parafijce w Dolomitach. Przymknąłem okiennice, bo już pociągnęło chłodem od wiszącej nad miasteczkiem skały. Kończę Kompletę myśląc o tych, których dziś wysłuchałem na spowiedzi. Nie pamiętam ich grzechów, wiem tylko, że każdy z nich coś mi zostawił, a ja ślę to w stronę nieba. Za chwilę położe się spać. Idąc od biurka do łóżka potknę się o buty rzucone bezładnie po wyczerpującej przejażdżce rowerem wśród wąziutkich uliczek i dalej przez pola wyższej ode mnie kukurydzy i dolinkę oświetloną czerwonym zachodem słońca, próbującego dać jeszcze odrobinę ciepła i wychylić się zza gór. Nastawię budzik na 7.00, przeczytam czytania na jutro i uśmiechnę się do hałasu stu bachorów, który mimo dwóch dni przerwy ciągle dźwięczy gdzieś w głowie a od jutra zadźwięczy na nowo w eterze miasteczka. Bije północ, jeszcze tylko zaciągnę się (zamiast papierosa) jednym z utworów z nowej Anny Marii, poślę nieme pozdrowienia w stronę domu rodzinnego i już: położę się ze świadomością, że znów o jeden dzień jestem bliżej nieba... Ale to już było...

Von piotr um 14:06h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment