sobota, 25. lipca 2009
Teraz się cieszę, za chwilę będzie mi tego brakować...
"Grest 2009 przeszedł do historii" - Dziadek co roku tak to podsumowuje. Prawdą jest, że Grest 2009 jest już tylko historią. Patronat posprzątany, sala kinowo-widowiskowa też, żadnych rowerów na placu, cisza - fantastycznie.
Ostatni wieczór był jak zwykle wielkim, spontanicznym spektaklem. Sala polivalente wypełniona po brzegi - z przodu dzieciaki, nieco dalej rodzice, dziadkowie, ciocie, etc. Wśród błyskających niczym na otwarciu Olimiady w Pekinie fleszy na scenie prezentowały się poszczególne grupy. Nie było to "America's Got Talent", ale i tak sympatycznie: jakiś taniec, piosenka, libro parlato, krótki filmik, itd. Maluchy - rozbrajające, starsi - stremowani, ja - biegający pomiędzy konsolą oświetlenia, włącznikiem opuszczania (i podnoszenia) kurtyny, mikrofonami i dekoracjami.
Grupa, której najbardziej pomagałem podczas przygotowań, odgrywała krótki spektakl - przygody, magia, przyjaźń, dobro zwycięża - takie tam...
Dwoiłem się i troiłem za kulisami, żeby wszystko się udało.
Jak to w takich sytuacjach bywa - mnóstwo stresu przeplatanego ze śmiechem.
Najpierw nie mogłem otworzyć od środka "magicznego lustra", po chwili lustro z całą konstrukcją na kółkach zaczęło lekko przesuwać się w dół sceny. Smok zapomniał tekstu, stał bezradnie na środku machając "po włosku" rękami. Chcąc mu podpowiedzieć wychyliłem się nieznacznie zza bocznej kurtyny - na tyle jednak, żeby moja głowa została zauważona przez większą część publiczności, co wywołało oczywistą salę śmiechu. Na koniec, księżniczka okazała się zbyt niska - miała wyglądać zza kartonowej wieży. Nie pomogło krzesło, więc zdecydowałem się podnieść ją jak najwyżej. Dzięki Bogu nie runęliśmy razem z wieżą na scenę, ale brakowało niewiele, bo suknie, treny i welony skutecznie mi przeszkadzały w utrzymywaniu się w pionie. W pewnym momencie księżniczkowe wołanie o pomoc nie było już tylko częścią sztuki, ale rzeczywistym krzykiem rozpaczliwie łapiącej równowagę małej aktorki.
Jednym słowem - kupa radochy.
Potem jeszcze mały poczęstunek, zamykamy wszystko, żegnamy dzieciaki i rodziców i... nikomu się nie chce iść do domu. Rozsiedliśmy się na schodach i bez względu na późną porę zaczęło się śpiewanie. Po trzech kawałkach zjawił się samochód carrabinierów. Zobaczyli jednak chyba postać w koloratce, gwarantującą, że wszystko jest w porządku i robiąc rundkę po placu, zawrócili.
Odjeżdżającym towarzyszył zupełnie niepotrzebny wybuch śmiechu i refrenik naszej tegorocznej piosenki "Shalom - Pace a Te".
Tuż przed północą z nieba zaczęły lać się strumienie wody, a to zawsze skuteczna metoda "rozgonienia" towarzystwa.
A Dio piacendo, ci vediamo in prossimo anno.

Von piotr um 17:24h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment