poniedzia?ek, 28. wrze?nia 2009
Mój mały, osobisty Yom Kippur.
Talmud mówi, że „wartość liczbowa imienia Szatan (Przeciwnik) wynosi 364”. Przez 364 dni w roku ta inteligenta, przeciwna Dobru siła jest aktywna, a jej działania przynoszą dość wyraźne skutki. Ponieważ jednak rok słoneczny składa się z 365 dni, jednego dnia Przeciwnik nie ma żadnej mocy. Tym dniem jest właśnie Yom Kippur.

Wyjazd

Jak zwykle, okazuje się, że zadeklarowana liczba uczestników weekendowego wypadu na pustynię sporo się zmniejszyła. Właściwie liczba ta topniała z dnia na dzień, żeby w piątek sięgnąć symbolicznej „dwójki”, a potem w ostatniej chwili, zamienić się w „jedynkę”. Nikomu z potencjalnych chętnych nie udało się znależć czasu, możliwości, determinacji, czego tam jeszcze. Ponieważ byłem zdecydowany wyjechać, choćby samemu, ani przez chwilę nie pomysłałem o zmianie planów. Musiałem po prostu „uciec z miasta” na krótki, odświeżający moment. Studiowanie mapy, wybór trasy, pakowanie, „szybkie” trzy godziny rano w bibliotece i... jadę.Z tą jazdą, to przesadzam – 5 min. w busiku i jestem pod tunelem wyjazdowym z miasta. Tutaj zaczyna się czekanie. Złapanie „stopa” w tym miejscu trwa zazwyczaj godzinę, dwie. W szabat przed Yom Kippur może być jednak gorzej. Nie jest źle. Już po 1,5 godz. zatrzymuje się pierwszy samochód – młode małżeństwo, on dentysta (daje mi wizytówkę) w drodze do Maale Adumim. „Zabierzemy cię tam, dzisiaj dużo ludzi jedzie nad Morze Martwe – na pewno ktoś się zatrzyma”. Ok. Po kolejnej godzinie w Maale Adumim (i zawartej znajomości z Etiopem przeklinającym Szabat i szukającym otwartego sklepu), okazuje się, że te słowa nie są całkiem nietrafione. Zatrzymuje się ok. 10 samochodów. Niestety, wszyscy chcą mnie zabrać do Jerozolimy. Wreszcie zdesperowany wsiadam do jakiegoś pickupa, decydując się dojechać do autostrady. Tutaj (tak, jak ostrzegał dentysta), wszystkie pojazdy pędzą w dół, w kierunku depresji (niczym współczesne społeczeństwa), nie mając najmniejszej ochoty nawet zauważyć machającego człowieka z plecakiem. W takich sytuacjach zwykle zaczynam iść. Mapa mówi, że za kilka kilometrów powinna być stacja benzynowa. Słońce praży niemiłosiernie, ale staram się je ignorować zajmując myśli zbieraniem drzewa. Do pokrowca na namiot wkładam znalezione gałęzie, przymocowuję całość do plecaka, który zrobił się cięższy o kilka kilo, ignoruję pytających po hebrajsku, czy nie potrzebuję pomocy, czterech wyrostków (machających z pobliskiego obozu beduinów) i idę dalej wzdłuż drogi. W okolicach bazy wojskowej, ni stąd, ni z owąd zatrzymuje się miły pan i ostatnie kilka kilometrów podjeżdżam z nim, spędzając czas na próbach przekonania go (i siebie), że samotne wyjście na pustynię nie jest wcale bardzo ryzykowne.

Pokuta

Jest godzina 15.45, kiedy po raz pierwszy widzę oznakowanie zielonego szlaku. Rozpiera mnie jakaś dziwna radość – dotarłem, pierwsza, najtrudniejsza część dnia zakończyła się sukcesem. Nie bacząc na żar z nieba zaczynam „zaprzyjaźniać się ze szlakiem”. Jego odpowiedź na mój entuzjazm jest natychmiastowa – od samego początku oferuje mi piękne, pustynne widoki. Klimat typowo „Judzki”, jak zwykłem nazywać tego typu krajobrazy (od nazwy pustyni, na której wystepują). Jest nieziemsko, ale jednak gorąco. Już po pół godzinie, plecak zaczyna się robić coraz cięższy. „Dlaczego ta droga pod górę idzie? Przecież mam schodzić w dół, w kierunku Morza.” Za wcześnie na przerwę, przejdę jeszcze 10 min. Po 10 min. okazuje się, że trzeba było skorzystać z kilku mijanych wcześniej miejsc idealnych na postój – teraz cienia po prostu nie ma. Idę dalej z twardym postanowieniem odpoczynku w najbliższym osłoniętym przed słońcem choćby metrze kwadratowym. Przede mną kolejne podejście – cienia ciągle nie ma, więc idę. Tym razem pot zalewa mi nie tylko oczy, ale i nastrój. Zaczynam traktować tę wspinaczkę jako pokutę: „Co podczas minionego roku mogło się Bogu nie podobać w moim życiu? Za co powinienem przeprosić? Czego żałować?” Zadziwiające, jak fizyczny wysiłek potrafii ułatwić odpowiedź na podobne pytania. Na szczycie pagórka – podwójna nagroda. Po pierwsze skrawek cienia – choć mały i wąski, dla mnie wygląda niczym oaza. Muszę się położyć, żeby skryć się przed słońcem, ale liczy się tylko fakt, że jestem w cieniu. Druga część nagrody odsłania się po 15 min., kiedy zaczynam już normalnie oddychać i myśleć bardziej racjonalnie – wystarczy tych pokut, trzeba rzucić okiem na mapę. Jestem przy punkcie widokowym, więc zanim ruszę dalej, mogę przez moment napawać się obrazami pomiędzy mną a horyzontem.

Klasztor

Szlak doprowadza mnie w końcu do początku wadi. Nahal Og ma być odtąd moim towrzyszem aż do swojego ujścia w Morze Martwe. Krajobraz zmienia się, a jak jak zwykle żałuję, że nie mam aparatu. Trochę przewrotnie o tym myślę, bo przecież to całkiem przemyślana, podjęta jakiś czas temu decyzja, żeby nie koncentrować się na konieczności „uwieńczenia” widoków na fotce, tylko raczej przeżywać je, chłonąć, napawać się nimi. Z drugiej strony, wiem, że moment jest ulotny, a spojrzenie kiedyś w cyfrową odbitkę pozwoliłoby przywołać rzeczywistość i towarzyszące jej emocje. Więc może powinienem jednak kupić sobie aparat? Słońce przestaje w końcu być tak dokuczliwie palące, ale zmęczenie zaczyna przypominać o kilogramach na plecach. Robię częste, ale krótkie przerwy – co jest oczywistym błędem, ale nie jestem w stanie iść inaczej. Wadi robi się coraz głębsze i coraz ładniejsze. Płoszę kilka koziołków górskich, jakieś stado ptaków – na szczęście nie ma ludzi, dwa minięte obozy beduińskie okazały się być dawno opuszczonymi. Według mapy powinienem być blisko punktu oznaczonego „dzbanuszkiem”. Nie planowałem właściwie dochodzić aż do tego miejsca, ale skoro mam po drodze ruiny starożytnego klasztoru, to na pewno znajdzie się w nich wygodne miejsce na namiot. „Złoty wiek” monastycyzmu na Pustyni Judzkiej przypada na wczesnobizynatyjski okres od 5 do 7 wieku. Ruiny, które w końcu odnajduję, to klasztor św. Teoktysta (bo tak chyba powinno się spolszczyć imię Theoctistus). Nie mam zbyt wiele czasu na decyzje – jaskinia na namiot, półka skalna na ognisko, szybko, sprawnie i punktualnie o 19.00, kiedy zapada nagły zmrok, wszystko jest już gotowe. Dopada mnie zmęczenie. Siadam przy ognisku i jedząc kanapki odkrywam, że niestety, moja komórka nie ma zasięgu. Wcale nie miałem zamiaru do nikogo dzwonić, ale na wypadek skręcenia nogi, nagłego załamania pogody, ataku wrogich beduinów, czy innego tego typu (małoprawdopodobnego) wydarzenia, byłem zdany tylko na siebie. Ale wróćmy do klasztoru. Nie jest aż tak widowiskowy, jak ruiny w Hirkanii. Kilka cystern, jaskinie, ruiny kościoła – idealne miejsce na nocleg. Klasztor należał do tzw. typu „laura” - mnisi żyli tutaj prawdopodbnie pojedynczo w grotach, żywiąc się skromną roślinnością, dzieląc wspólną wodą z dużej cysterny i spotykając się na sobotnio-niedzielnej liturgii. Takie ruiny są malownicze i piękne, niektórzy jednak czują coś w rodzaju lęku przed „nocnym życiem” takich miejsc. Kiedy mnisi próbowali zbudować klasztor na ruinach Hirkanii musieli poprosić samego czcigodnego Sabę, żeby przybył i osobiście wypędził wszystkie demony. Dopiero od tego momentu spędzenie nocy w ruinach stało się możliwe – wcześniej ojcowie nie mogli zmrużyć oka ze względu na obecność złośliwych duchów. Ciekawe, czy ktoś wypędził demony z monasteru św. Teoktysta? Chyba nie, bo zachowując pewien respekt wobec zapalonego przeze mnie ognia zaczęły przysiadać się do mnie moje własne demony. Najpierw z ziejącej czernią dziury – wlotu cysterny – wyszedł demon próżności. Nic nie mówił, ale miejsce z którego wylazł było aż nadto wymowne – „jesteś pusty, jak ta cysterna”. Potem pojawił się demon pychy. Krążył i krążył aż wreszcie przycupnął zaraz za linią światła rzucanego przez płonące gałązki. Kiedy w pobliżu usłyszałem ciche szepty jeszcze kilku, postanowiłem nie wypędzać ich, tylko spokojnie wysłuchać tego, co zachęcone klimatem miejsca, w końcu odważyły się wyszeptać. Skromna ilość drzewa, jaką udało mi się donieść na plecach wystarczyła na dwie godziny. Siedzenie bez ognia nie jest aż tak przyjemne, więc niczym mnich udający się do swojej jaskini, poszedłem do namiotu. Kilka razy w nocy budził mnie chrzęst żwiru na dnie wadi – raz byłem pewien, że to czyjeś kroki, ale to pewnie tylko ptactwo i drobne pustnne ssaki zabawiały się rzucaniem kamieni, które lecąc w dół pociągały inne, by z hukiem wylądować na dnie w akompaniamencie dudniącego echa. Swoją drogą, mini-grota, w której postawiłem namiot stanowiła świetne zabezpieczenie przed takimi, lecącymi z góry głazami. Jedynym minusem była temperatura – nagrzana przez cały dzień skała oddawała ciepło, tak że czułem się trochę, jak w piecyku.

Powrót

Wczesnym rankiem obudziła mnie cisza – nocni łowcy poszli już spać, dzienni mieszkańcy jeszcze nie powstawali. Ten moment przed samym świtem jest zdecydowanie moim ulubionym w wadi. Pierwsze promienie zorzy walczyły jeszcze z nocną czernią. Skały wydawały się blado-różowe, a gwiazdy mając nadzieję na jeszcze kilka minut obecności musiały kolejno roztapiać się w coraz jaśniejszym niebie. Krótka modlitwa z obowiązkowym rzucaniem kamieni, szybkie śniadanie (kanapka), zwinięcie namiotu i można ruszać. Nie przewidziałem, że wczorajsze słońce tak mnie wykończy - jeszcze odczuwałem lekko skutki niedawnego marszu. Niestety, słońce wykończyło też znaczną ilość mojej wody – zostało mi już tylko ok. 0,5 l. Postanowiłem nie czekać aż dzień się rozgrzeje, tylko zacząć wędrówkę możliwie jak najszybciej. Ta część szlaku, od klasztoru począwszy, jest chyba najbardziej interesująca topograficznie. O ile widokowo już wcześniej było nieźle, o tyle teraz doszło jeszcze samo ukształtowanie szlaku. Strome podejścia, wąskie na stopę półki, po których trzeba przejść, nagłe uskoki – bajkowo. Szkoda tylko, że brak wody zaczynał powoli dawać mi się we znaki. Z czasem szlak robi się bardziej „zwyczajny” – droga dnem wadi jest dość przewidywalna i przypomina tysiące podobnych. Chrzęst żwiru pod stopami, wypłukane na gładko białe masywy skalne, ślizgawki po kilka metrów w dół – ciakawie, ale dość znajomo. Moja taktyka – 45 min. marszu, 15 min. postoju i łyk wody – sprawdza się świetnie. Posuwam się do przodu niezłym tempem. Niestety efektem ubocznym jest fakt, że moje myśli zaczynają krążyć wokół jednego tematu – „Pić!”. Już wyruszając czułem się spragniony. Dawkowanie wody jest może efektywne, ale niestety ogranicza możliwości cieszenia się pięknem krajobrazu. Zasięgu telefon ciągle nie ma, więc myślę sobie, że gdybym zemdlał, to ktoś znalazłby mnie tutaj może za kilka dni. Po pewnym czasie, przed oczami mam już tylko oszronioną puszkę Coli. Ta wizja nie podnosi mnie wcale na duchu. Znowu zaczynam myśleć o życiu, błędach, decyzjach, relacjach, pomyłkach, głupocie... Analizuję, rozważam, trochę chyba walczę sam ze sobą. Wreszcie docieram do ostatniego etapu – „Lower Nahal Og”. Tutaj jest już szansa na spotkanie jakiegoś turysty i ta myśl zdecydowanie poprawia mi humor. Niezłą frajdę sprawiają mi kilkunastometrowe zejścia po zamontowanych klamrach. Boję się tylko, że gdzieś zabraknie klamr i bez liny nie dam rady zejść. Fantastyczne wąskie przejścia przypominają wejście do Petry. Głazy i bloki skalne tworzą niezłe formację – znowu miejsce puszki z colą zajęła natura. Woda się kończy, ale i do końca szlaku coraz bliżej. Wreszcie ostatni odcinek – niestety w słońcu. Szerokim na jakieś 400 metrów ujściem moje wadi wita się z Morzem Martwym. Skręcam w lewo w czerwony szlak i po morderczym dla mnie, a w rzeczywistości krótkim i łatwym podejściu znajduję się na prostej drodze w kierunku stacji beznynowej. „Jeszcze dwa-trzy kilometry” – informują mnie dobrzy ludzie z Beer-Szeby, a widząc w jakim jestem stanie częstują wodą i proponują podwiezienie. Po 5 sekundach w ich samochodzie wypowiadam w myślach modlitwę dziękczynienia za wynalazek klimatyzacji. Na stacji kupuję puszkę Coli –połykam zawartość razem z puszką prawie, wypijam 2 l wody duszkiem, kładę się na pokrytym sztuczną trawą placu zabaw i zasypiam. Godzinka drzemki, kolejny litr wody i kanapka sprawiają, że zaczynam kombinować, czy wracać do miasta, czy może pokusić się o następne 3-4 godziny marszu – dotrzeć do Qumran od góry, zejść do Parku Narodowego (zawsze chciałem zejść do Qumran zielonym szlakiem) i złapać jakąś grupę jadącą autobusem do Jerozolimy. Niestety, butelka wody na stacji kosztuje 9 szekli (dwa euro!). Porzebuję jeszcze co najmniej dwóch butelek, poza tym fajnie jest snuć wizję kolejnych kilometrów w słońcu, kiedy nad głową palmy, delikatnie szumi wentylator a wyciągnięte w najlepsze ciało nie dźwiga plecaka z namiotem. Postanawiam jednak wrócić. Autobus, kilkadziesiąt minut jazdy, drugie tyle marszu ze stacji i już jestem w domu.

Kiedy zwycięski generał uroczyście wkraczał do miasta, urządzono wielką paradę. W pewnym momencie stary mędrzec rzucił przechodzącemu generałowi: „Taraz, gdy skończyłeś małą wojenkę –przygotuj się do wielkiej wojny”. Generał zatrzymał się i zapytał: „O czym ty mówisz? Przecież podbiłem właśnie cały znany nam świat”. Uśmiechając się mędrzec odpowiedział: „Teraz czas na bitwę z samym sobą”.

Yom Kippur to zapasy z Bogiem, który jest w tobie samym...

"Avinu Malkeinu" - Barbara Straisand:

Von piotr um 15:03h| 7 Kommentare |Skomentuj ->comment