wtorek, 29. wrze?nia 2009
Miało o Aniołach być, a wyszło o imprezach...
Byłem dzisiaj u Benedyktynów na Chrześcijańskim Syjonie. Święcenia Diakonatu. Zwykle nie chodzę na tego typu imprezy - trzeba wypastować buty, wyprasować koszulę, znaleźć koloratkę, spalać się na słońcu w czarnym garniturze, etc. Potem trzeba jeszcze rozmawiać z ludźmi, (a wg Housa większość ludzi to idioci), pić kawę z filiżanki, mówić: "Ą-ę, proszę pana" w 6 językach, być czarująco miłym księdzem, poważnym jak Melchizedek, dowcipnym, acz nie za bardzo , świętym niczym Dominik Savio (co to mdlał, gdy słyszał słowo na "D"), oczytanym w najnowszej teologii, ale nie afirmującym tego zbytnio (Balthasar, Rahner, trochę Bartha i wystarczy), obeznanym w najnowszych trendach duchowości (cytacik z Mertona jest już passe, podobnie jak Charles de Faucault), swobodnym w kontaktach ("Ależ oczywiście, ha, ha, ha, proszę Ekscelencji") i wszystkie te "bułkę przez bibułkę". Przesadziłem, ale takie moje prawo - w końcu to ja piszę tego bloga.
Chcę powiedzieć, że unikam Mszy rocznicowych, imieninowych, okolicznościowych, solemnitas solemnitatis - długie , podniosłe kazanie, rozwlekane niczym wnętrzności Kronosa, dymy, sztandary, podziekowania, fanfary, Gloria in Excelsis Deo.
Przedłuża mi się ten wątek, a chodziło o to, że mieszkając "po studencku", czyli wynajmując sobie pokój, korzystam skwapliwie z różnych oficjalnych i mniej oficjalnych form świętowania kulinarnego - tu śniadanie, tam lunch, "Zapraszamy wszystkich do patio", otwarcie wernisażu, "Nasza firma przygotowała także coś dla Państwa żołądków", "Czas na skromny poczęstunek", "Prosimy na rinfresco", "Po prezentacji czas na konsumpcję", "W imieniu solenizanta, pragnę zaprosić wszystkich do refektarza", itd. Można nie gotować przez kilka dni z rzędu - ważne, żeby sobie kalendarz uzupełniać.
Na jednej z takich imprez, akurat bardziej kościelnej, poznałem sympatycznego, młodego Benedyktyna z Niemiec. Tak nam się miło rozmawiało - bez presji, bez Ą-ę, że szczerze zdziwiony moją ignorancją w temacie "Benedyktyni", zaprosił mnie na swój Diakonat.
W ten sposób stanąłem przed koniecznością skompletowania odpowiedniego stroju (denerwują mnie te niebieskie, szare, białe koszulki, brązowe sandały z granatowymi skarpetkami i takie różne wynalazki diecezjalnych księży - ma być czarno, szykownie i najlepiej z Manhattanu*) i nastawiłem się na dłuuuugą liturgię. "Zrobię to dla Nikodemusa" pomyślałem, ale prawdę mówiąc chciałem zobaczyć słynne opactwo "od wewnątrz". Będzie trzeba zamienić słowo z biskupem Fuldy, pastorem Lutrów, jakimś Armeńskim Abuną i innymi zjawiskowymi Koptami, Kanclerzami, Protonotariuszami. Do tego: niemiecki establishment jerozolimski wszystkich wyznań: eleganckie toalety, szpilki, czerń obowiązkowa, perły, Żydzi, misjonarze, siostry, Baptyści, poeci, diakonise, adwokaci, Mormoni, first-ladies, generałowie - Kawa po Turecku, ryba po Grecku, rozmowy po Niemiecku... Tak przynajmniej myślałem sobie dzisiejszego poranka, "krzywiąc się wewnątrz" na myśl przyszłych tortur.
A rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Skromnie, pustawo (pół kościoła może zapełnione), zwyczajnie. Ale zacznę od śpiewów. Jak chorał, to tylko Benedyktyni. Nie jakieś oklepane "De Urbis Factor", czy broń Boże inne "De Angelis". Scholka braciszków, cicho, spokojnie, z dostojeństwem. Żadnego franciszkańskiego "Rampa-pampa", żadnych zbędnych beatów - muzyka dopasowana do miejsca. Aspersja kwitnącą gałązką ("mandragory" - chciałoby się napisać, ale to już byłaby fikcja literacka), kropielnica z trzema świeczkami w stylu prawosławnym. Kazanie - profesora teologii - angelologia jak znalazł dla mnie, z wątkami osobistymi, z motywem soteriologicznej praxis, w pięknym , literackim Hochdeutsch i nie za długie - miodzio. Chór polifoniczny młodych Niemców - ciekawy akcent, naczynia liturgiczne, stroje, gesty - wszystko naturalnie spokojne, dopracowane, ale i spontaniczne, po prostu zwyczajne - bez włoskiego zamętu, polskiego hałasu, czy amerykańskiej rozwlekłości.
Poczęstunek klasztorny - organic (ręcznie robione kluseczki pewnie z ręcznie mielonej mąki, ręcznie pieczone w drzewnym piecu), ale skromnie (do kluseczek zwykły gulasz, sok jabłkowy, białe wino i tyle - "na stojaka", bez "pierwszych miejsc, honorowej loży, prezydium, czy innych takich). Rozmowy zwykłe, bez nadęcia, czułem się dość swobodnie.
No, ale najważniejszy był sam Sakrament Święceń w stopniu Diakonatu. Zawsze mi się łzy zakręcą - cholerne emocje. Kolejny gość założył kaptur, położył się na ziemi i wstał innym - ontologicznie, liturgicznie, majestatycznie (he, he, nie znalazłem nic trzeciego do rytmu).
Powaga - zawsze mnie tak to rusza jakoś - Tajemnica...
Nieskończoność spotyka codzienność i vice-versa.
Niewidzialny oddaje się stworzeniu, przyjmuje je, napełnia
sobą, a przez to zmienia je na zawsze. I chyba On sam tez jest już trochę inny, zmieniony w tej Swojej Niezmienności...
Veni Sancte Spiritus!
Alles Gute, Nikodemus. Wir beten für dich.
No to teraz każdy, kto to przeczytał niech westchnie za nowego diakona...

---------------------------------
* "Manhattan" - Ci, którzy wiedzą - wiedzą, a ty J., zapytaj mnie w mailu.

Von piotr um 23:20h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment