Jeszcze o ostatnim wyjeździe
Ciepły, marcowy wieczór nad Jeziorem Galilejskim. K. z gitarą śpiewają bluesa o czwartej nad ranem. Czerwone wino, miłe towarzystwo i milion gwiazd.
Patrzę na palmowce, eukaliptusy i inne „morwy syczuańskie” i zastanawiam się, czy czułbym się inaczej, gdyby to były lipy, dęby i wierzby płaczące.
Pytanie o Polskę wraca, jak refren piosenek Kaczmarskiego. Czy jest miejsce (i czas) na tęsknotę za krajem? Czy byłoby mi lepiej w Ojczyźnie?
Ze zdziwieniem stwierdzam, że coraz bardziej podoba mi się w Izraelu. Chociaż, gdy kiedyś nieostrożnie nazwałem go „najpiękniejszym krajem świata” odpowiedzią był śmiech Amerykanina, oburzenie Polaka, zaduma Rosjanina, potakiwanie Japończyka... Ten pierwszy uważał swoje za najlepsze (and nothing else matters), drugi był fałszywym patriotą (zgorszonym wszelką innością postrzegania świata), trzeci, jak zawsze się zadumał (w swojej pięknej duszy) a ostatni zapewne nie usłyszał dokładnie (zmieniając baterie w aparacie fotograficznym)... Wystarczy generalizowania.
Prosta wyprawa do Górnej Galilei dodała mi sił. Bazaltowy Wąwóz, Szlak Irysowy, śniegi Hermonu, źródła Jordanu w Dan, najwyższy wodospad Izraela i śmierdzące siarką gorące wody w Górnej Galilei (już raz wymieniałem) – niezbyt ciężko fizycznie (w wynajętym samochodzie), za to mocno relaksująco.
Dopełnieniem weekendu była niedzielna, spontaniczna podróż pociągiem (w Izraelu – atrakcja niczym lunapark). Bez mapy ruszyliśmy z A. na przełaj, rezerwatem przyrody w pobliżu Bet Szemesz. Pierwsze zdziwienie – żółwie. W stanie dzikim, starają się uciec (hehe) pod jakiś krzak, czy zaszyć się w trawie. Nic z tego – łowcy (B.?) już ruszyli. Byliśmy szybsi niż większość śmigłych gadów w skorupach. Ich rącze pląsy nie przeszkodziły nam w zrobieniu kilku fotek (choć zupa byłaby bardziej na miejscu).Druga atrakcja – przepaście. Wyrastały sobie nagle tam, gdzie według naszych obliczeń powinna być droga – urwiska niczym nożem krojone, kamieniołomy, „ich wysokości”. To przez nie czuliśmy się zagubieni, jak przysłowiowy „jezuita w Wielkim Tygodniu”.
Wreszcie żmija. Tłusta niczym moja ręka. Wyglądała trochę jak wędzony węgorz. Zamarłem na skale, po czym odskoczyłem w drugą stronę. Niby nic, ale mój stosunek do tych zwierząt niezmiennie nie pozwala przejść obojętnie wobec takiego spotkania. Znalazłszy wreszcie jakąś drogę, przeszliśmy kilka kilometrów pod górę, rozpalonym asfaltem, po czym dotarliśmy do jaskiń (celu naszej wyprawy) godzinę po zamknięciu. Stwierdziliśmy filozoficznie, że celem nie było zwiedzanie Parku Narodowego, ale po prostu niesiedzenie w domu, zjedliśmy kanapki i łapiąc stopa wróciliśmy do Jerozolimy.
Dlaczego o tym piszę? Ano, po prostu sezon wypraw, wycieczek i wędrówek zaczął się na dobre. Po tygodniu w bibliotece można w szoku tlenowym weekendu odnaleźć siebie na nowo.
Tymczasem, kolejny tydzień już się zaczął…
„Our religion is a religion of fear and terror to the enemies of God: the Jews, Christians and pagans. With God's willing, we are terrorists to the bone”.
Gdybym powtórzył lub skomentował to najczęściej cytowane dziś w mediach światowych zdanie, nie różniłbym się niczym od baranów, które na widok grzechu kapłana/biskupa podnoszą ryk przeciwko Kościołowi.
Prawdziwy Muzułmanin nie wypowiedziałby takich słów. Islam jest religią pokoju.

PS: Znowu nic o moim nowym miejscu zamieszkania nie napisałem...
?r, 11. mar. 2009, 13:47, von piotr | |Skomentuj czyli comment