Pierwsza próba zamordowania mnie nie powiodła się.
Greg - rudowłosy, rudobrody bandyta z lasu, o złotym sercu - zabrał nas dziś na wycieczkę w góry rowerami. Trochę padało, ale co tam.
Założyliśmy specjalne skarpetki rowerzystów, spodenki, w których czułem się jakbym miał pieluchę (za to miękko było) i koszulki, ja z nazwą pewnego miasta w północno zachodniej Polsce i głową gryfa w koronie.
Zapakowaliśmy się do vana Grega, rowery na bagażnik i podjechaliśmy do miejsca, skąd mieliśmy zacząć jazdę. W międzyczasie zaczęło trochę bardziej padać, ale co tam.
Po 15 minutach ciągłego podjazdu miałem płuca w ustach, ale nie dałem poznać nic po sobie, tylko zacisnąłem zęby i jechałem - ciągle pod górę. Kiedy już miałem wymięknąć uratował mie pierwszy wodospad. Zostawiliśmy rowery na drodze (i tak nikt nie ukradnie w tym kraju, zresztą miejsce było średnio dostępne) i wspięliśmy się nieco.
Potem znów podjazd i ból w udach i znowu zostawiliśmy rowery, by wspiąć się do kolejnego wodospadu. Tym razem podeszliśmy rzeką mocząc się po pas w wodzie, co nie miało większego znaczenia, bo mokrzy byliśmy od deszczu i od niedawnej przeprawy przez inną rzekę (rower w ręce i do wody).
Potem zobaczyliśmy ciekawe miejsce - skała pod wodą nachylona i śliska, że można zjechać w dół. Woda wcale nie taka zimna - jak człowiek zmarznięty, to nawet górska rzeczka jest ciepła. Poślizgalismy się klka minut i wróciliśmy odnależć rowery.
Zjazd z pagórka był szaleństwem, które podobało mi się bardzo. Stromizna niezła, ścieżka wąska, zabłocona, krzczory, drzewa, kłody, błota i brak błotników.
Do samochodu dotarliśmy umorusani i zmachani. "Pot, błoto i krew" stwierdził Greg oglądając swoją przejechaną kolcami z jakichś krzewów rękę.
Rzuciliśmy okiem na hodowlę pstrągów, wzbudzając swym wyglądem zainteresowanie nielicznych, ukrytych pod parasolami turystów i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem Greg wynalazł miły parking w środku lasu, skąd mieliśmy rozpocząć następny etap jechania przez godzinę pod górkę, żeby przez 20 minut zjeżdżać inną drogą.
Odpięliśmy rowery, zjedliśmy po kawałku "Energy Ball" produkcji Grega (sezamki, orzechy, cukier, oliwa z oliwek i cośtam jeszcze zapoieczone razem w jednolitą masę) i nie zważając na wszechobecne krople zimnego deszczu po prostu wsiedliśmy i jazda.
Po ok. pół mili przestałem widzieć Grega, który był kilka metrów przede mną. Deszcz zmienił się w ulewę, ulewa w nawałnicę i po jakiejś mili wiedzieliśmy, że dalej jechać się nie da. Ktoś tylko musiał to powiedzieć pierwszy. Greg nieśmiało proponował, żebyśmy zawrócili, a nie słysząc sprzeciwu podjął decyzję: "Odwrót".
Jak później opowiadał, 10 lat temu pewnie jechałby dalej, nie zważając na nic. Dziś jest mądrzejszy o doświadczenie "prawie hipotermii" sprzed kilku lat, kiedy to nie podjął mądrej decyzji, żeby zawrócić.
W samochodzie znalazł się suchy ręcznik (cudowny) i wykręciwszy koszulki ruszyliśmy w drogę do domu.
Jeszcze tylko jeden wodospad po drodze ("dla leniwych, bo prawie nie trzeba iść, tylko wysiadasz z auta i widzisz"- to cytat z Grega) i prawie się skończyło.
Prawie, bo Greg zaplanował jeszcze jedną atrakcję. Śliska Skała - bo tak się to cudo nazywa - jest ogromną, naturalną zjeżdżalnią. Wstęp jest płatny, za to pod mini daszkiem siedzi ratownik. Ludzi sporo - przeważnie krzyczą zjeżdżając na dół, gdzie wpada się do dość głębokiego (8 stóp) rozlewiska. Skała jest śliska i idąc pod górę jej skrajem trzeba się trzymać barierki. Potem usiąść na tyłku i... jazda w dół.
Pozjeżdżałem do woli. Nawet koszulki nie ściągałem, tylko tak, jak stałem - w butach i spodenkach w tej lodowatej tym razem, górskiej wodzie. Nie było nawet porównania z małą skałką na której jeździliśmy kilka godzin wcześniej w lesie. Tamta wówczas wydawała mi się taka ogromna, gdy zobaczyłem tą - zapomniałem o poprzedniej.
W domu gorący prysznic, aspiryna ("Po co to?", "A tak, wiesz, na wszelki wypadek") i trzecia część Władcy Pierścieni.
We wtorek, kolejną próbe zabicia mnie podejmie Larry - jedziemy na spływ dziką rzeką. Już to widzę: pomarańczowe kamizelki, wielki ponton i osiem osób krzyczących tuż przed sto dwudziestym ósmym wodospadem. Tylko Meryl Strip brakuje...
Pn, 8. sie. 2005, 09:58, von piotr | |Skomentuj czyli comment

 
mateusz, Pn, 8. sie. 2005, 10:16
Mateusz
Widać ciekawie mają księża w USA. :)

Link

 
pani_karka, Pn, 8. sie. 2005, 14:18
Ufff, dobrze, że nie czytałam tego przed snem, bo miałabym koszmary... Tekst trzyma w napięciu.
Mam nadzieję, że i druga "próba" się nie powiedzie. Oraz że nie sprawdzi się porzekadło "do trzech razy sztuka" :) Powodzenia życzę - i dobrej zabawy!
Pozdrawiam deszczowo. Bardzo deszczowo.

Link

 
miridth, Pn, 8. sie. 2005, 16:21
Pierwszy akapit budzi dziwne uczucia... Doprawdy :)

Link

 
klaudka, Pn, 8. sie. 2005, 18:22
Pięknie :)
Nooo opowiadanko super- przeżycie napewno niesamowite. zazdroszczę. :) Ja wróciłam niedawno z wyjazdu, pilnowałam dzieci na kolonii- było całkiem spoko. Czy odwiedzi ksiądz kiedyś Polskę? :) Pozdrawiam!!! :) +

Link

 
znasz.mnie, Pn, 8. sie. 2005, 20:35
Mała rada
Ja rozumiem, że lubi Ksiądz ryzyko...ale jakbym miał wybierać się na spływ to wcześniej sporządziłbym testament ;)

Link

 
anonim, Wt, 9. sie. 2005, 16:27
men oł men,trzeba mieć kondycje żeby przetrwać taką próbę:)
Powodzenia w następnych-ciekawe jak będzie po spływie,bo inaczej jest na jeziorze a inaczej na rwącej rzece,tam mozna sie nabawic palpitacji serca:)POZDRAWIAM
MS.

Link

 
edyta, ?r, 10. sie. 2005, 02:10
wooooowwwww....
:P

Link