... newer stories
pi?tek, 8. sierpnia 2008
piotr, 12:00h
Bratam się z Filipińczykami.
Wszystko przez wikarego, który jest Filipino.
Od początku jednak.
Parafia Św. Weroniki w Południowym San Francisco (można wygooglować) to nie Bronx.
Ale klimat amerykański zostaje.
Proboszcz - doktor literatury anglojęzycznej, rasa indyjska - wyjechał na miesiąc do kraju swoich przodków: tata kończy 80 lat i rodzinka zjeżdża się z całego świata.
Wikary potrzebował kogoś do pomocy na sierpień, so here I am.
Mamy tu dwie panie w biurze i panią gotująco-sprzątająco-piorącą (będzie o niej kiedyś może osobny wpis, bo jest Meksykanką i mamy mnóstwo zabawy, gdy komunikujemy się rozmawiając ona po hiszpańsku, ja po włosku).
Do tego jest emeryt Father Ted (też zasługuje na osobną notkę, chociaż nie wiem, czy się doczeka).
Father Warlito (bo takie imię nadali wikaremu rodzice) jest o 12 lat starszy ode mnie, ale wygląda na o 3 lata młodszego. Mówi, że azjatycka rasa tak ma, ale myslę, że chowa w swoim pokoju jakiś eliksir młodości. Może nawet sam go produkuje, chociaż bardziej prawdopodobne jest, że kupuje go od jakiejś 600-letniej znachorki z Filipin, albo innej południowoazjatyckiej szamanki.
Warlito zabrał mnie dzisiaj (już trzeci raz) na kolację do swoich ziomali.
Pierwszy razem było śniadanie - zaraz po moim przylocie. Miałem taki jetlag, że nie wiedziałem, jak się nazywam, czy jest dzień, czy noc i kto jest prezydentem USA (czy Polski - wszystko jedno).
Moje zdolności obronne i instynkt samozachowawczy były na tak niskim poziomie, że ku radości pani domu spróbowałem wszystkich potraw, włącznie z tradycyjną potrawką z wnętrzności szczura (żarcik), włącznie z tradycyjną polewką z krwi (powaga).
Było yami i w ogóle (niewiele pamiętam).
Drugie spotkanie z kuchnią filipińską to party u przemiłej rodzinki. Jedzonko niezłe - znowu mnóstwo tradycyjnych dań o niemożliwych do zapamiętania nazwach.
Kolejnym stałym punktem programu, jak mi wyjaśniono, jest Karaoke.
Zmuszony do zaśpiewania wybrałem nieśmiertelne Yesterday i było ok.
Warlito, który wydał nawet płytę, potrafi śpiewać. Był trochę zdziwiony, widząc moje 98 punktów, bo, jak twierdzi, biali księża nie potrafią śpiewać (jump, sing - jeden pies).
Jeszcze bardziej się zdziwił dziś wieczorem, bo Father Rick (któego pożegnalną imprezę zaszczyciliśmy naszą obecnością) i Father Andrew (zasługuje na notkę - wyświęcony na księdza w wieku 70 lat - wdowiec, ojciec 6 dzieci, dziadek 6 wnuków) śpiewali niczym Frank Sinatra i Tony Bennett (ja z moim Save the Last Dance próbowałem niczym Michael Buble podskoczyć starym mistrzom).
Father Rick zasługuje na notkę, bo jako przykładny protestancki student (urodzony w South Carolina) pojechał studiować Biblię w Ziemi Świętej, odnalazł swoją drogę w Kościele Katolickim (Rome, Sweet Home), wstąpił do seminarium dla Palestyńczyków, został księdzem i po 32 latach posługi w Palestynie wrócił do San Francisco, gdzie wykładał język arabski na uniwerku i pracował w parafii. teraz patriarcha wysyła go do LA i grupka ludzi zorganizowała przyjęcie na good bye.
Jedzenie znowu filipińskie, ale bardziej wyszukane. Wysoka jakość produktów oraz wyrafinowany sposób ich podania, jak również sam dobór potraw potwierdzały, co już samochód przywożącego nas pana i wygląd domu z zewnątrz zapowiadały: ci Filipino są już kolejnym pokoleniem emigrantów i odnieśli zwyczajny amerykański sukces - mają kupę kasy, mówią po angielsku bez śladu akcentu, skończyli dobre szkoły, a ich dzieci pójdą do jeszcze lepszych (droższych) szkół i będą zarabiać jeszcze więcej, więc zamieszkają w jeszcze lepszej dzielnicy, a na podjeździe będą stały jeszcze lepsze samochody. Z kolei dzieci ich dzieci... itd.
No dobra, mija północ, a ja mam jutro Mszę o 6.30.
Good Night, Europe.
U was wstaje dzień...
Wszystko przez wikarego, który jest Filipino.
Od początku jednak.
Parafia Św. Weroniki w Południowym San Francisco (można wygooglować) to nie Bronx.
Ale klimat amerykański zostaje.
Proboszcz - doktor literatury anglojęzycznej, rasa indyjska - wyjechał na miesiąc do kraju swoich przodków: tata kończy 80 lat i rodzinka zjeżdża się z całego świata.
Wikary potrzebował kogoś do pomocy na sierpień, so here I am.
Mamy tu dwie panie w biurze i panią gotująco-sprzątająco-piorącą (będzie o niej kiedyś może osobny wpis, bo jest Meksykanką i mamy mnóstwo zabawy, gdy komunikujemy się rozmawiając ona po hiszpańsku, ja po włosku).
Do tego jest emeryt Father Ted (też zasługuje na osobną notkę, chociaż nie wiem, czy się doczeka).
Father Warlito (bo takie imię nadali wikaremu rodzice) jest o 12 lat starszy ode mnie, ale wygląda na o 3 lata młodszego. Mówi, że azjatycka rasa tak ma, ale myslę, że chowa w swoim pokoju jakiś eliksir młodości. Może nawet sam go produkuje, chociaż bardziej prawdopodobne jest, że kupuje go od jakiejś 600-letniej znachorki z Filipin, albo innej południowoazjatyckiej szamanki.
Warlito zabrał mnie dzisiaj (już trzeci raz) na kolację do swoich ziomali.
Pierwszy razem było śniadanie - zaraz po moim przylocie. Miałem taki jetlag, że nie wiedziałem, jak się nazywam, czy jest dzień, czy noc i kto jest prezydentem USA (czy Polski - wszystko jedno).
Moje zdolności obronne i instynkt samozachowawczy były na tak niskim poziomie, że ku radości pani domu spróbowałem wszystkich potraw, włącznie z tradycyjną potrawką z wnętrzności szczura (żarcik), włącznie z tradycyjną polewką z krwi (powaga).
Było yami i w ogóle (niewiele pamiętam).
Drugie spotkanie z kuchnią filipińską to party u przemiłej rodzinki. Jedzonko niezłe - znowu mnóstwo tradycyjnych dań o niemożliwych do zapamiętania nazwach.
Kolejnym stałym punktem programu, jak mi wyjaśniono, jest Karaoke.
Zmuszony do zaśpiewania wybrałem nieśmiertelne Yesterday i było ok.
Warlito, który wydał nawet płytę, potrafi śpiewać. Był trochę zdziwiony, widząc moje 98 punktów, bo, jak twierdzi, biali księża nie potrafią śpiewać (jump, sing - jeden pies).
Jeszcze bardziej się zdziwił dziś wieczorem, bo Father Rick (któego pożegnalną imprezę zaszczyciliśmy naszą obecnością) i Father Andrew (zasługuje na notkę - wyświęcony na księdza w wieku 70 lat - wdowiec, ojciec 6 dzieci, dziadek 6 wnuków) śpiewali niczym Frank Sinatra i Tony Bennett (ja z moim Save the Last Dance próbowałem niczym Michael Buble podskoczyć starym mistrzom).
Father Rick zasługuje na notkę, bo jako przykładny protestancki student (urodzony w South Carolina) pojechał studiować Biblię w Ziemi Świętej, odnalazł swoją drogę w Kościele Katolickim (Rome, Sweet Home), wstąpił do seminarium dla Palestyńczyków, został księdzem i po 32 latach posługi w Palestynie wrócił do San Francisco, gdzie wykładał język arabski na uniwerku i pracował w parafii. teraz patriarcha wysyła go do LA i grupka ludzi zorganizowała przyjęcie na good bye.
Jedzenie znowu filipińskie, ale bardziej wyszukane. Wysoka jakość produktów oraz wyrafinowany sposób ich podania, jak również sam dobór potraw potwierdzały, co już samochód przywożącego nas pana i wygląd domu z zewnątrz zapowiadały: ci Filipino są już kolejnym pokoleniem emigrantów i odnieśli zwyczajny amerykański sukces - mają kupę kasy, mówią po angielsku bez śladu akcentu, skończyli dobre szkoły, a ich dzieci pójdą do jeszcze lepszych (droższych) szkół i będą zarabiać jeszcze więcej, więc zamieszkają w jeszcze lepszej dzielnicy, a na podjeździe będą stały jeszcze lepsze samochody. Z kolei dzieci ich dzieci... itd.
No dobra, mija północ, a ja mam jutro Mszę o 6.30.
Good Night, Europe.
U was wstaje dzień...
... older stories