wtorek, 12. sierpnia 2008
Czy już wspominałem, że South San Francisco jest przez większą część roku pogrążone w chmurze. Po prostu, znad oceanu podnosi się wielki, biały obłok, który otula szczelnie tę część miasta.
W efekcie co rano mży, w południe wieje, pod wieczór też wieje i zwykle nie widać słońca.
Za to prawdopodobieństwo trafnej prognozy wynosi niemal 100% przez cały rok. Temperatura rzadko spada poniżej 18-19, rzadko też podnosi się powyżej 24.
Może to być nieco irytujące, gdy po kilku dniach spędzonych w mglistej chmurze wyjedzie się parę mil w którąkolwiek stronę i wszędzi śiweci piękne, kalifornijskie słońce. Wracamy z lunchu - z restauracji oddalonej o 20 min. drogi od naszej plebani i już z daleka widzimy, że cała seria pagórków, właśnie tam, gdzie mieszkamy pokryta jest delikatną watopodobną mgłą. Wygląda to malowniczo z daleka, ale może denerwować, gdy słońce przez kilka dni z rzędu nie może przebić się przez chmuropierzynkę.
Ostatniej nocy włączyło się ogrzewanie, a miejscowi z pewną dumą powtarzają do znudzenia cytat z Marka Twain`a: "Najzimniejszą zimą jaką widziałem było lato spędzone w San Francisco". Szukając tego cytatu w necie natknąłem się na informację, że nie można całkowicie potwierdzić jego autorstwa i że podobną rzecz powiedziano o Paryżu, ale wygląda mi to na tanią wymówkę.
Słusznie szukają usprawiedliwienia Sanfranciscowcy, bo gdy wielki erudyta o pogodzie w Nowym Jorku mówi: "Sometimes it makes me mad - sometimes it makes me fearfully mad - but as a general thing, I like it", to "The coldest winter I ever saw was the summer I spent in San Francisco" nie wygląda najlepiej. Chyba, że ktoś lubi chłody.
Ja nie.
A klimaty znad Oceanu i Zatoki można znaleźć poniżej.

Von piotr um 02:03h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

Aż dwa razy zwiedziłem Stanford University.
To wcale nie za dużo, jak na jeden z najlepszych uniwerków świata.
Jest środek wakacji, a tu wszystko tętni życiem...
Wiem, że moja fascynacja amerykańskim systemem szkolnictwa wyższego jest jak klapki na oczach, ale nie mogę (po raz kolejny) nie stwierdzić, że w tej dziedzinie jesteśmy 100 lat za przysłowiowymi przedstawicielami czarnej rasy.
Zresztą, nie tylko my...
Poszedłem sobie na przedstawienie przygotowane przez dzieci z naszej parafialnej szkoły.
Przez 3 tygodnie maluchy były na obozie, gdzie oprócz zwyczajnego rozrabiania zajmowały się zabawą w teatr.
To, co pokazały nie zrobiłoby może kariery na Broadway`u, ale spektakl był naprawdę profesjonalny. Dekoracje, kostiumy, muzyka, taniec. Koślawo troszkę, jak to dzieciaki, ale bardzo, bardzo fajnie zrobione.
Przypomniałem sobie trochę nasz wieczór zakończenia Grestu, pod koniec lipca. Każda grupa miała coś przedstawić.
Szczytem było ustawienie ich na scenie i zmuszenie do zaśpiewania piosenki z towarzyszeniem nagrania, przy czym oryginalny wykonawca był prawie jedynym, którego można było usłyszeć. Moich 6 psychopatów, to zresztą jedyna grupa występująca bez playbacku (uznana zgodnie za najgorszą, mimo moich protestów i tłumaczenia, że z podkładem, to nie sztuka śpiewać).
Ale wróćmy do amerykańskich dzieciaków. Kiedy po gromkich brawach zachwyconych rodziców i dziadków pani opiekunka zaczęła wymieniać osoby zaangażowane w projekt musiałem usiąść z wrażenia. Gdybym ja miał w Italii tylu ludzi - moje bachory nie tylko by śpiewały i tańczyły, ale do tego pewnie żonglowałyby pochodniami albo piłami elektrycznymi stojąc na piramidzie z 20 krzeseł lub jeżdżąc na zaprzężonej w 4 harley`e atrapie karety Cara Mikołaja.
Zagalopowałem się troszkę?
Wracamy do sedna. Bardzo podobało mi się, że oprócz kilku studentów pedagogiki odbywających staż lub po prostu chcących nabrać doświadczenia w pracy z dziećmi do dyspozycji byli opłaceni (wynajęci przez szkołę) ludzie od rytmiki, tańca, śpiewu i paru rodziców. W katolickich szkołach rodzice zazwyczaj mają obowiązek odpracowania na rzecz szkoły od 6 godzin miesięcznie wzwyż. Mogą sobie wybrać sami, bo szkoła ma przygotowane plany, tabelki, propozycje, możliwości. Najczęściej angażują się tam, gdzie jest ich dziecko: w drużynie sportowej, zespole muzycznym, orkiestrze, grupie cheerleaderek, kółku naukowym, plastycznym, czy dyskusyjnym. Mogą pomagać szyć mundury dla werblistów, robić kanapki dla grupy krajoznawczej wybierającej się nad zatokę, sprzątać boisko po próbie wystrzelenia rakiety przez klub młodego fizyka, czy po prostu opiekować się dzieciakami podczas takiego obozu, jaki właśnie się skończył spektaklem przeze mnie oglądanym.
Trochę z zazdrością spoglądałem na brykające po scenie bachory i myślałem o tym, ile energii włożyliśmy w spędzenie z naszą ponad setką szkodników czterech tygodni.
Pewnie, że nie mieliśmy takich środków finansowych, ani zasobów ludzkich, ale czyja to wina?
Społeczeństwo obywatelskie, to takie, w którym ludziom zależy i się chce. Nie tylko garstce, ale prawie wszystkim.
Kto miał doświadczenie amerykańskiej szkoły, ten wie o czym mówię, powtarzając jak mantrę zdanie o "murzynach i 100 latach". Może będziemy mieli w Polsce coraz więcej ludzi, którzy poobserwowali trochę i zobaczyli, że można inaczej, lepiej...
No i miało być o szkolnictwie wyższym, a skończyło się na katolickiej szkole podstawowej i domorosłej psychologii społecznej.
Nie chcę się powtarzać, ale znowu zrobiło się późno...

Von piotr um 12:32h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment