pi?tek, 20. lipca 2007
Requiem di Vajont
Odwiedziłem w niedzielę miejsce niezwykłe. Tama Vajont. Gdy ją wybudowano była największą tego typu konstrukcją na świecie. Wysoka na 261 m, zamknęła wąski przesmyk między górami, tworząc sztuczne jezioro. Miała wytwarzać prąd dla całego regionu - duma inżynierii włoskiej.
Stojąc u wejścia na tę ogromną budowlę nie widziałem jednak jeziora. Jego miejsce zajmuje dziś góra. W miasteczku poniżej żaden dom nie ma więcej niż 43 lata. Coś się tu wydarzyło. Ale tama ciągle stoi...
Dokładnie 9 pażdziernika 1963 roku o 22.42 natura pokazała człowiekowi, gdzie jest miejsce jego pychy. Ogromny fragment góry Toc, której nazwa, o ironio, w dialekcie znaczy "kawałek", oderwał się i zsunął do jeziora. 260 mln metrów sześciennych wody z ogromną siłą dosłownie "wylało się" na zewnątrz. Pierwsza fala ruszyła w górę. Zniszczyła kilka usadowionych na zboczach miasteczek, pochłaniając setki ofiar. Prawdziwego spustoszenia dokonała druga część wody. Ta wystrzeliła najpierw w powietrze. Według śladów wyrytych na skałach górna część fali sięgnęła wysokości 250 m, dolna 150 ponad wcześniejszą taflę jeziora. "Przeskoczywszy" nad zaporą woda z impetem spadła do doliny poniżej. Rozdzieliwszy się we wszystkich kierunkach zmiotła absolutnie każdy budynek zabijając ponad 2000 osób. Nie przeżył nikt, kto znalazł się na drodze żywiołu.
Apokaliptyczny widok ukazał się pierwszym ekipom ratowników rankiem następnego dnia. Pustka, gdzie jeszcze wczoraj było miasteczko. Gruzy, elementy budynków, ciała zwierząt i ludzi spłynęły w dół doliny. Te ostatnie znajdowano w potokach, jeszcze do Wielkanocy następnego roku, nawet 50 km od miejsca kataklizmu.
Relacje ludzi, którzy pośpieszyli nieść pomoc są wstrząsające.
Nagie i potwornie zmasakrowane (np. bez wnętrzności) ludzkie ciała zatrzymywały się na drzewach. Wszystkich ofiar doliczono się w końcu ponad 2300. Niektórych zwłok nigdy nie odnaleziono.
A tama Vajont nie runęła i z góry patrzyła na dzieło zniszczenia.
Niestety, lata 60-te, nie były epoką telefonów komórkowych, CNN-u i reporterów w helikopterach nadających LIVE w 15 min. po tragedii. Wieści rozchodziły się błyskawicznie, ale informacje bywały różne, czasem sprzeczne ze sobą. Pierwszą, naturalną myślą było przypuszczenie, że tama nie wytrzymała naporu wodu, runęła i woda zalała miasteczko. W miarę upływu czasu takich wieści napływało coraz więcej. Tym bardziej, że cała okolica została ze względów bezpieczeństwa, zamknięta szczelnym kordonem wojska i policji. Dezinformacja posunięta była do tego stopnia, że jeden z głównych architektów, odpowiedzialnych za konstrukcję odebrał sobie życie, przypuszczając zapewne, że zawiodły wyliczenia i testy dotyczące wytrzymałości tamy. Chaos, przerażenie, niedowierzanie - tak opisują świadkowie pierwsze godziny, czy dni po katastrofie.
Dziś, tama jest miejscem dość chętnie odwiedzanym przez turystów. Część z nich zapewne nie wie, co się tu wydarzyło 44 lata temu. W samochodowym mini-barze na pobliskim parkingu świetnie sprzedają się lody. Motocykliści, kolarze, obcokrajowcy, rodziny z dziećmi podziwiają niezwykły widok: zapora bez zbiornika wodnego. Dwa stoiska z pamiątkami prezentują czarno-białe zdjęcia sprzed kataklizmu i te z czasu bezpośrednio po nim. Można też kupić model doliny, film dokumentalny na dvd i pocztówki. Mała kapliczka (architektura współczesna) jest zamknięta a ślady na szklanych drzwiach nie pozostawiają wątpliwości, że turyści zaglądają ciekawie, by spojrzeć na Ukrzyżowanego i (oby) przez chwilę zastanowić się nad kruchością istnienia.
Są oczywiście opowieści ludzi mieszkających kilkadziesiąt kilometrów stąd. Najczęściej o tym, jak ktoś owego tragicznego wieczoru jechał samochodem, zatrzymał się na kawę i czując zmęczenie został na noc w hotelu, by już nigdy z niego nie wyruszyć w dalszą drogę. Albo o tym, jak trójka dzieci pojechała na przymiarkę do cioci - krawcowej. Sukienka najmłodszej, 5-letniej dziwczynki wymagała poprawek, więc ta pozostając wieczorem u wujostwa pozostała jednocześnie jedynym ocalałym członkiem 5-osobowej rodziny. Ktoś miał wziąć ślub za 2 tygodnie i przyjechał zamówić kwiaty, czy wino, żeby zostawić na zawsze swoją narzeczoną. Zwykłe, życiowe historie, bo też zwykłe miasteczko kładło się spać tej październikowej nocy.
W samym miasteczku właściwie nie widać dziś już śladów apokalipsy. Triumf życia nad śmiercią najbardziej podkreślają kolorowe lodziarnie. W końcu to tutaj od niepamiętnych czasów odbywa się słynny festiwal lodów włoskich. Nieco poniżej rynku - parking podziemny, informacja turystyczna ze stałą wystawą na temat tragicznych wydarzeń z 1963 roku i kościółek. Jego bielony, surowy beton i nietypowy, jakby pozwijany kształt na początku jakoś nie robią wrażenia. Dopiero tuż przed wejściem tablica informująca, że jest to monument upamiętniający ofiary i kamień wyrzeźbiony w kształcie wodnej masy kontrastując z ostrymi, prostokątnymi formami betonu zapraszają do wejścia i coś ściska gardło. Drewniana Madonna - potrzaskana, bez dłoni i twarzy - tak, jak ją znaleziono, pochodzi z dawnego zmytego z całym miastem kościoła. Chłod, półmrok, czarno-białe fotografie, fragmenty ornamentów "starego" kościółka, mosiężna tablica z niekończącą się liczbą nazwisk ofiar i ten surowy beton - wszystko robi wrażenie grobowca, choć większość z odnalezionych ciał spoczęła na cmentarzu kilka kilometrów stąd.
Dach okrągłym podejściem, którym można się nań dostać wygląda niczym amfiteatr. Dopiero stąd cały budynek zaczyna rzeczywiście przypominać falę - śmiercionośną, bezlitosną, złowrogą, a może tylko zwyczajnie podległą odwiecznym prawom natury - nierozumiejącą, dlaczego ludzie próbują zapomnieć o swoim w tej naturze miejscu.
Czy Bóg nie mógł zatrzymać zsuwającej się góry, zanim ta wpadła do jeziora? Chyba trzeba zapytać inaczej: czy człowiek musiał ryzykować życie niewinnych ufając w swój geniusz i bezrozumnie lekceważąc potęgę żywiołów?
Wyjeżdżając z Longarone zerkam jeszcze raz w stronę przesmyku między górami. Tama Vajont ciągle tam stoi...


P.S.
Animacja komputerowa wyjaśnia wszystko:


P.S.2. Ktoś zrobił o tym film, ale obejrzę go za kilka dni, więc nie wiem, czy go polecić. W każdym razie trailer zawsze można zobaczyć:

Von piotr um 15:55h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 20. lipca 2007
Upal
Jest tak goraco, ze dzieciakom glowy sie roztapiaja.
Ale przynajmniej robia mniej balaganu. Po godzinie w tym zarze mozgi wyparowuja i szkraby (to zbyt mile okreslenie) nie wiedza juz jak broic.
Daj nam, Panie, jeszcze troche tego upalu.

Von piotr um 00:29h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 17. lipca 2007
Wpis sprzed paru dni załadowany z "poślizgiem" czasowym.
Szarańcza dostała dziś wycisk od Guido i reszty ekipy z nowego związku sprotowego. Przyszli, rozłożyli sprzęt, zebrali dzieciaki (te które chciały) i zabawiali je przez bite dwie godziny. My musieliśmy się zająć tylko tą garstką (ok.50), którym profesjonalne gry ruchowe nie odpowiadały.
Grałem sobie w "dzika". W talii kart do "Potrusia", to biedne zwierzątko nie miało pary, więc nazwałem grę "il dzik". Miło było słyszeć, jak mali włosiacy kaleczą sobie języki próbując wypowiedzieć "il dżyk".
Wcześniej uczyliśmy się (i ciągle powtarzamy) "Niek beci pokualoni Jezus Kristus" i całkiem nieźle to wychodzi.
Rano z animatorami przygotowywaliśmy 5 strachów na wróble. Moja Paris Hilton początkowo miała być księdzem w sutannie, ale w końcu skończyła jako blondi z makijażem - nie było jak zrobić stroju duchownego bez guzików. Paris ma nawet pomalowane paznokcie (na rękach z wypchanych papierem rękawiczek gumowych). "Meglio cambiare, no?" To z reklamy sieci telefonii komórkowej, gdzie wyżej wymieniona mówi po włosku z amerykańskim akcentem.
Wieczorna zabawa w "Szukanie Skarbu" okazała się pewną formą naszych podchodów. Dwie grupy musiały odnaleźć kartki ze wskazówkami pochowane w całym miasteczku i na końcu zdobyć flagę "Pace". Nagrody - koszulki trzeba było potem sfotografować (założone na dzieciaki, oczywiście) dla banku, który je zasponsorował.
Przy okazji św. Benedykta opowiedziałem (już nie dzieciakom, ale babciom) o bitwie pod Monte Cassino. Chciałem nawet zaśpiewać "Czerwone Maki", ale nie pamiętałem słów...
Ewcia C. po cichu mi nuci w słuchawkach "The Waiting Is Over Today". I rzeczywiście - już jest jutro.
Ora et Labora.

Von piotr um 14:29h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 10. lipca 2007
Wolfgang + Dolomity
Nie do końca o takie chmury chodziło, za dużo śniegu, skały nie takie, za mało drzew...
Ale ze względu na Mozarta - niech będzie.
Ostatnie 20 sekund powala.

Von piotr um 23:39h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

Powoli uczę się nazw włoskich makaronów. Niestety, muszę jeść je górami. Codziennie jedna góra. Dzisiaj penne z takim sosem, jakiego nie powstydziłaby się sama Wilhelmina Slater (hehe, "Ugly Betty" się kłania).
Podczas wieczornej Mszy na cmentarzu (poniedziałek, nie?) mieliśmy mały spektakl pt. Zachód słońca u wylotu dolinki, z chmurami, jak we "Władcy Pierścieni". W ogóle dzisiaj nieżle powariowała aura. Był moment, że zebraliśmy dzieciaki, bo padało, już wezwałem Alessandro, żeby "zapodał" film, znalazłem nawet właściciela Lanci, która zatarasowała wejście do kina (podczas pogrzebu Bruny każde miejsce do parkowania było zajęte), a tu nagle ni stąd ni z owąd wyszło słońce i dzieciarnia wróciła do zabawy na boisku.
A propos spektakli o pierścieniach, to chmury w tutejszych górach mają dziwny zwyczaj wyglądania, jak dym. Nie są chmurowate, tylko snują się pojedyńczo zahaczając o drzewa. Potem rozścielają się od wierzchołka skały, w dół i drą się na kawałki. Dziwne to. Czuję się czasem trochę, jakbym bym w wielkim imbryku z gotującą się i parującą wodą.
Piszę wieczorem, ale wkleję rano.
Gdy to przeczytasz, będzie środek zimy... Nie, nie ma jeszcze czwartej. Nawet północy nie ma. Gute Nacht.

Von piotr um 13:25h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

poniedzia?ek, 9. lipca 2007
Nieco bardziej osobiście...
Kim chciałbym być, gdybym nie był tym, kim jestem?
Po pierwsze Hemingwayem. Może bez jego tragicznie samotnego końca. Siedziałbym w małej kubańskiej restauracyjce i zaciągał cygarem patrząc na fale atakujące portowe nabrzeże. Potem wróciłbym do swojego malutkiego pokoiku na piętrze, otworzył okiennice i dokończył artykuł dla jakiegoś brytyjskiego pisma, stukając niezręcznie starą maszyną do pisania.
Albo może chciałbym być Leonardem Cohenem. Orzeźwiłbym gardło po koncercie szklanką czerwonego wina, wsiadł do taksówki i patrzył zza mokrej szyby na zalane deszczem ulice Paryża, szukając inspiracji w sylwetkach śpieszących się przechodniów. Potem usmiechnąłbym się na myśl o spontanicznej podróży do małego domku na greckiej wysepce, wiedząc, że i tak nie znalazłbym na to chwili i oddał sie lekturze Nevegala, czekając na lot do Montrealu.
Albo byłbym Homo Faberem (tym od Maxa Frischa). Międzylądowanie w Bangkoku byłoby świetną okazją do poflirtowania z przyjemnie wyglądającą pasażerką (która okazałaby się potem Vanessą Williams). "Niestety, ten wyjazd służbowy mam załadowany spotkaniami i konferencjami, ale oczywiście, że znajdę odrobinę czasu, żeby ponurkować z Panią na rafie koralowej w trzeci weekend lipca".
Mógłbym ostatecznie być też właścicielem amerykańskiej sieci supermarketów ze zdrową żywnością, który harując latami od świtu do nocy, osiągnął w biznesie wszystko i przechodzi kryzys wieku średniego. Właśnie, z okazji zakończenia przygody "pod żaglami" (2 sternik w przegranym niestety finale regat o Puchar Ameryki) kupuje sobie krwistoczerwone Porsche. Wysłałbym kwiaty mojej czwartej żonie, która robi właśnie zakupy w Tokyo i zadzwonił do Madonny umówić się jak zwykle, na jogging w Central Parku.

Kuszące wizje... Pewnie byłyby dobrym materiałem do jakiejś analizy psychologicznej. Zauważyłem, że powtarza się w nich wątek podróżowania i... samotności.
Gdybym nie był tym, kim jestem, to chciałbym zostać tym, kim teraz jestem. Siedzę w małym pokoiku, w zabitej dechami parafijce w Dolomitach. Przymknąłem okiennice, bo już pociągnęło chłodem od wiszącej nad miasteczkiem skały. Kończę Kompletę myśląc o tych, których dziś wysłuchałem na spowiedzi. Nie pamiętam ich grzechów, wiem tylko, że każdy z nich coś mi zostawił, a ja ślę to w stronę nieba. Za chwilę położe się spać. Idąc od biurka do łóżka potknę się o buty rzucone bezładnie po wyczerpującej przejażdżce rowerem wśród wąziutkich uliczek i dalej przez pola wyższej ode mnie kukurydzy i dolinkę oświetloną czerwonym zachodem słońca, próbującego dać jeszcze odrobinę ciepła i wychylić się zza gór. Nastawię budzik na 7.00, przeczytam czytania na jutro i uśmiechnę się do hałasu stu bachorów, który mimo dwóch dni przerwy ciągle dźwięczy gdzieś w głowie a od jutra zadźwięczy na nowo w eterze miasteczka. Bije północ, jeszcze tylko zaciągnę się (zamiast papierosa) jednym z utworów z nowej Anny Marii, poślę nieme pozdrowienia w stronę domu rodzinnego i już: położę się ze świadomością, że znów o jeden dzień jestem bliżej nieba... Ale to już było...

Von piotr um 14:06h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 7. lipca 2007
Zaszczyciło nas swoją obecnością szanowne słońce.
Wysuszyło boisko i rozgrzało umysły i serca. Właściwie nic nie trzeba rozgrzewać, bo włosiackie dzieciaki są tak napalone na piłkę nożną, że samo słowo "calcio" wywołuje trzęsienie ziemi.
Beh, w końcu są mistrzami świata...
Zostałem więc Pierluigi Colliną - to ten łysy, z gwizdkiem - i próbowałem zaprowadzić nieco ładu w grze. Może byłem zbyt surowy? Sam Collina nie potrafi nigdy przymknąć oka.

Skończyło się to małą katastrofą, bo po remisie 2:2 przyszły rzuty karne i drużyna przegrana nie potrafiła godnie przyjąć porażki.
Echhh, takie życie. A małe cwaniaczki to jakby nasienie Gattuso - tylko cwaniakować by chcieli.
Podobno włoscy piłkarze mają to we krwi.
To chyba wszyscy znają:

Von piotr um 00:43h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

"Panie i Panowie, za kilka minut dojedziemy do stacji Rovigo! Następny przystanek Rovigo!" - miły głos w głośniku (wyrażenie niczym "ręka w rękawiczce") oznajmia, że czas podróży się kończy. Za Rovigo już tylko Padwa, 20 min. przerwy, przesiadka i godzinka osobowym do Feltre (żegnajcie klimatyzacjo, prądzie do kompa i kawko). Dziadek (jak czule naywamy proboszcza) odbierze mnie samochodem i najbliższą noc spędzę już oddychając czystym, górskim powietrzem Dolomitów. Dlaczego otym piszę? Bo korzystając z dobrodziejstw pociągu Euro Star (300km/h) podłączyłem się do prądu i... rozgrzałem, jak na żelazko przystało. Nie, podłączyłem kompa i z klimatami typu "Tuba Mirum" na uszach (sam Karajan dyryguje Berlińskimi Filharmonikami) nadrabiam zaległości. Napisałem zaległe sprawozdania - niestety, nie wystarczy ukończyć roku akademickiego, trzeba jeszcze zdać sprawę z tego ukończenia - i to nie jeden raz. Piszę więc i zaglądam do jakichś zaległych plików. Aż tu otwiera mi się tekst o podróży do Cezarei Nadmorskiej (sprzed 1,5 roku). Jakie ja miałem szczegółowe opisy takich akcji naukowo-rozrywkowych... A teraz? Nawet nie raczyłem zauważyć, że tydzień w Polsce, albo raczej, że super-tydzień w Polsce.

Tyle napisałem w pociągu Euro Star, a w regionalnym tez była klima i duuuużo miejsca, żeby nogi wyciągnąć.
Potem wylądowałem, odebrał mnie sam Dziadek, zjadłem "po włosku" i pospałem zdrowo. A potem była niedziela, a w poniedziałek zaczęliśmy GREST. A dzisiaj (wtorek-wieczorek), kiedy ten wpis dokańczam już dwa inne są w tzw. międzyczasie, więc wszystko wiadomo.

"A góry nade mną, jak niebo, a niebo nade mną... rozgwieżdżone zapewne za tymi "ciemnymi, skłębionymi zasłonami"(nie przepadam za Korą).
Tylko co we mnie?
Nie, nie, "Wujek" z Królewca się chowa przed "ciocią" z Jerozolimy.

Von piotr um 13:56h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 4. lipca 2007
PADA!!!!
A deszcze to dla setki dzieciakow katastrofa. A dla ich opiekunow kataklizm.
Jak sie powszechnie uwaza, w czasie deszczu dzieci sie nudza.
Nic bardziej blednego - nie, gdy jest ich setka w jednym pomieszczeniu. Wowczas wcielaja sie w uczestnikow konkursu "Zabij kolege", a czesc z nich startuje rownolegle w turnieju "Przypraw opiekunow o zawal lub atak apopleksji".
Male insekty nie mogly rozbiec sie po terenie (z powodu wspomnianej juz ulewy), wiec rozlazly sie po pomieszczeniu. Doslownie. W pewnym momencie myslalem, ze pelzaja po suficie. Oczywiscie, bylo fantastycznie. Jeszcze niektorzy wolaja na mnie Don Giuliano (bo Julek przez ostatnie 4 lata byl "od dzieciakow"), ale juz powoli zaczynamy sie poznawac.
Mamy tez sale kinowa, wiec dzisiaj "Cars" i 118 minut spokoju.
P.S. Jadlem wczoraj pierwszy raz w tym sezonie figi prosto z drzewa - dla takich chwil warto zyc...

Von piotr um 23:13h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

?roda, 4. lipca 2007
Juz jestem w Dolomitach.
Mam setke dzieciakow, dwa boiska, 20 animatorow, Anne, 3 stoly do pilkarzykow, 1 do ping-ponga, duza sale i 4 male, kosz do koszykowki, 5 lin-skakanek, 10 kompletow hula-hop, gry planszowe, pilki, badmintony, itp, itd.
Pisalem cos dluzszego w pociagu, ale ciagle nie moge podlaczyc swojego kompa - musze uzywac tego w biurze.
A wracajac do dzieciakow, to jest OK.
Spodziewalem sie wiekszych trudnosci. A to zwyczajny GREST.

Von piotr um 00:10h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 29. czerwca 2007
Deszczowe pozdrowienia z PRL-u.

Von piotr um 01:23h| 6 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 22. czerwca 2007
Godz. 23.30.
W moim pokoju jest w tej chwili 30,9 st.C.
Jutro ostatni egzamin.
Potem wakacje.

Confutatis maledicti - o "Requiem" Mozarta innym razem...

Von piotr um 02:29h| 6 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 19. czerwca 2007
Gorąco!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Von piotr um 12:20h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 17. czerwca 2007
Twoja wiara cię ocaliła. Idź, nie grzesz więcej.
11 Niedziela zwykła.

Manna, hosanna, różaniec i szaniec
i jazda i basta i stop.

Skrucha ma zapach olejku alabastrowego.

Von piotr um 23:29h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 17. czerwca 2007
I'm guided...
First we take Manhattan, then we take Berlin...

Von piotr um 01:25h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 16. czerwca 2007
Białą wylosował!
Bez metafory oznacza to, że 21 rozdział był.
Ale stracha miałem...

Von piotr um 02:08h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment