czwartek, 30. sierpnia 2007
Odezwał się Michel z oszałamiającą propozycją spędzenia 2 dni w domku na plaży. Ocean już mi szumi. Może to jednak nie fale o brzeg, tylko te mózgowe mają zakłócenia spowodowane późną porą. Powinienem już się kłaść, bo jutro otwieram kościół o 6.00. Jutro też pokibicuję na żywo Miss Radwańskiej. "Walcz, Isia!!!"
Sympatyczy osiemdziesięciolatek, którego odwiedziłem dziś z Komunią, opowiadał mi o swoich wojennych losach. Był m.in. pod Okinawą. Modliliśmy się razem za młode pokolenie, żeby zawsze potrafiło docenić ofiarność swoich ojców i matek. Bo, jak stwierdził F. "jakoś nie zawsze widać, żeby oni w ogóle byli świadomi, że freedom is not free".
Czy ktoś zrozumie bazgroły mojego szumiącego mózgu? Idę lepiej spać...
Jeszcze jedno. Podobno warto przed zaśnięciem pomyśleć sobie, jaką piosenkę chce się zaśpiewać o poranku, a potem zanucić, przypomnieć sobie i położyć się. Po obudzeniu się, odnaleźć w umyśle wieczorną melodię i zacząć dzień śpiewając.
Ja jednak uparcie będę zachęcał do "uśmiechu w stronę Nieba". Przez duże "N". ON czeka i odpowiada uśmiechem...
Gute Nacht.

P.S. A sukienka Sharapovej wcale mi się nie podobała.
P.S.2. Piosenka na pobudkę. Lekka, łatwa i przyjemna. I ten vocal Maryśki... Popatrzę w górę i zanucę "You are my everything".

Von piotr um 09:14h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 28. sierpnia 2007
Ameryka oszalała.
Sharapova i Federer są absolutnie wszędzie! Siostry Williams, Andy Roddick, Nadal...
Świat zmienił się w małą, żółtą piłeczkę i przez najbliższe dwa tygodnie będzie się kręcił wokół USTA Billie Jean King National Tennis Center.
A ja, po dwóipółgodzinnym staniu w kolejce mam upragnione dwa bileciki (dla siebie i Marcina) i w czwartek ruszamy na cały dzień - Święto Tenisa.
Tym, którzy chcieliby, ale z różnych względów nie będą świętować "na żywo" pozostaje obfita relacja w Eurosporcie, albo na Oficjalnej Stronie.
P.S. Będzie wpis raczej - takiej okazji nie przepuszczę.
P.S.2: Nie mogłem się oprzeć, żeby nie dodać świetnego komentarza Nicka Bolettieri. Ten gość ma poczucie humoru, ma styl i wie, o co tu biega. Popatrzcie sami.

Von piotr um 10:02h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 25. sierpnia 2007
Always Turned On!
Wyjazd do Atlantic City z Klubem Seniora to cały dzień na innej planecie. To miasto było pierwszym na świecie nadmorskim kurortem w nowoczesnym tego słowa znaczeniu. Tutaj wymyślono prawdziwe parki rozrywki, wybory Miss, promenadę nadmorską, pocztówki z pozdrowieniami. Tutaj regularnie występowali Sinatra, Elvis, The Beatles, zastąpieni dziś przez Celine Dion, Madonnę, Eltona Johna czy The Police. Tu zjeżdżają największe gwiazdy showbiznesu, polityki, rekiny finansjery. Kiedyś rozrywką była plaża, ogromne fale oceanu, luksusowe hotele, wesołe miasteczka (kobieta na koniu skacząca z tymże koniem do wody z wysokości 40 stóp), popularni artyści. Kiedy pod koniec lat 60-tych wynaleziono klimatyzację a posiadanie basenu stało się w Stanach powszechne - kurort zaczął podupadać. Ratunkiem okazały się kasyna. Decyzją referendum, w 1978 r. stan New Jersey zalegalizował hazard w Atlantic City. Do miasta wrócili odwiedzający, a z nimi pieniądze. Miliardy dolarów zainwestowane w świątynie nadziei/głupoty (niepotrzebne skreślić) muszą się zwrócić. Przyciąga się więc ludzi potężną ilością maszyn do gry, stołów do ruletki, pokera, Black Jacka. Każdy, kto widział rozmach kasyn w Vegas wie, co mam na myśli, bo Atlantic City to Las Vegas Wschodniego Wybrzeża. Mekka spragnionych łatwej kasy stosuje przeróżne triki, żeby zachęcić do zostawienia pieniędzy właścicielom. Autobus ma darmowy parking, kierownik grupy 100$ premi, każdy z pasażerów - kupon na 5$ zniżki na jedzenie i 20$ w gotówce.
Niektórzy (jak niżej podpisany) potraktowali całą podróż jako ciekawe doświadczenie. Spacer po najsłynniejszej promenadzie Ameryki, lunch w bufecie "Jedz ile chcesz", karmienie mew i przyglądanie się surferom ujeżdżającym dwumetrowe fale, wizyta w muzeum (niezły film o historii A.C.), 3 godziny z Jerrym, który mimo swojej "prawie osiemdziesiątki" ma niesamowite poczucie humoru, obserwowanie ludzi grających w Jednorękiego Bandytę, czy ulicznych grajków, śpiewaków i żonglerów - całe to socjologiczne zjawisko było po prostu przyjemnym spędzeniem dnia w gronie staruszków.
No i jeszcze "Light, Water and Music Show".
Wiem, że na świecie nie brakuje widowisk typu tańczące fontanny, ale nigdzie woda nie leci z dołu, z góry, z boku, wśród dymów, tanecznych rytmów (żadnych smętów typu "My heart will go on", żadnej Kosmicznej Odysei, żadnego "Modrego Dunaju" ani "The Final Countdown"). Do tego szalenie rozbawiona publiczność. Wszyscy przyjechali tu się zrelaksować, zabawić i spędzić trochę czasu z przyjaciółmi i rodziną. Czy tak jest naprawdę? Czy nie jest to raczej obraz degradacji wartości, rozpaczliwej nadziei na szybki zysk, ucieczki od problemów, przygodnych relacji bogatych starszych pań z przystojnymi młodziakami, samotnych desperatów, rozbitych małżeństw, taniej, masowej rozrywki, topionych w Whisky frustracji, szybkiego, nieodpowiedzialnego sexu, pogoni za kasą, prymitywnymi instynktami,światowym blichtrem...?
Nevermind, nie myślmy o tym teraz. To jest Atlantic City. Tu się nie filozofuje, tu się bawi...

Fontanna Show (fragmenty):

Von piotr um 06:56h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 19. sierpnia 2007
Po Mszy wszyscy księża stoją przed kościołem.
Mały Nicolas pokazał mi swoje nowe buty - "Nice sneackers, I like the color".
Pani Przyjechałamznigerii opowiedziała mi o swoich problemach z pracą.
Siostrzeniec pani Ropoczynaśpiewynawłoskiejmszy (21-letni chłopak) spłonął w pożarze budynku 2 tygodnie temu.
Barbara, jak zawsze w kapeluszu i szykownym kostiumie - "a real lady".
Gośc Bezręki poprosił drugiego, żeby mu przetłumaczył kazanie (po Włosku było).
"Have a nice Sunday" - pozdrawiają mnie wszyscy.
"I loved your sermon" - ktoś czasem przywali.
"Księże, poznaliśmy się w zeszłym tygodniu, mieszkam na rogu Wilson Ave. Niósł ksiądz Komunię komuś". - pani Nieuwierzyszżemaponad90lat mnie wita.
"Have a blessed day", "Buona Domenica" - każdy chce uścisnąć dłoń, przywitać się.
Czasem ktoś prosi o modlitwę, błogosławieństwo.
Czasem po prostu kładę dłoń na czyimś ramieniu i zaczynamy się razem modlić.
"Kiedy mogę przyjść po zdjęcia z Bierzmowania, do Spowiedzi, porozmawiać?..."
Wszyscy mili, uprzejmi, wspólnotowi.
Można sceptycznie do tego podchodzić, jak pastor z ulicy obok, który twierdzi, że jego parafianie są mistrzami powierzchownej, amerykańskiej maski "Jaksięmaszmiłocięwidzieć".
Ja jednak naprawdę dostrzegam wśród "moich" parafian mnóstwo przejawów bycia wspólnotą - taką kroczącą razem ku Bogu. Nie łatwo o to w polskich, ogromnych liczbowo "tłumnych" parafiach. Ale o parafii jako "wspólnocie wspólnot" to mój kolega magisterkę napisał. Do tego zmierzamy, żeby każdy parafianin był członkiem jakiejś mniejszej wspólnoty. W małych grupach jest kontakt, znajomość problemów, relacje, wzajemna pomoc, dzielenie się doświadczeniem wiary.
"Spodobało się Bogu zbawić człowieka nie pojedynczo, ale czyniąc sobie z niego lud." (KK9) - ciekawe...
Powinniśmy zacząć od ankiety: "Czym jest dla Ciebie Twoja parafia?"

P.S. Niektórych imion jeszcze nie pamiętam, ale osoby staram się kojarzyć.

Von piotr um 19:20h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 18. sierpnia 2007
Gadu, gadu o dzisiejszym pierwszym czytaniu...
Jozue w Sychem podczas renowacji przymierza przypomina fakty z historii, podkreślając rolę Boga.
Dla Izraela wszystko, co się wydarzyło łączy się z Bożą Obecnością, interwencją, działaniem.
Podobno, żeby spojrzeć na fakty z własnego życia i zobaczyć ciągłe kierownictwo i prowadzenie Boże trzeba skończyć 40 lat.
Żeby zaistniała perspektywa musi być odległość...
Im krótsza odległość, tym płytsza perpektywa.
To się chyba jakoś łączy z powiązaniem wieku z mądrością.
Warto czasem przyglądać się swojej przeszłości, żeby zachwycić się Obecnością...
A kto jeszcze nie ma przeszłości niech szuka Boga dzisiaj, bo każdy dzień jest dobry, żeby odnaleźć Jego ślad...

P.S. W niektórych częściach świata to już jest WCZORAJSZE pierwsze czytanie.

Von piotr um 05:41h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 14. sierpnia 2007
Ludzie dzielą się z grubsza na trzy kategorie: tych, co kochają operę, tych, którzy jej nienawidzą oraz tych, którzy w życiu jej nie widzieli (i nie słyszeli).
Jak to możliwe, że przez pierwsze 31 lat mojego życia należałem do trzeciej kategorii?
To się zmieni.
Na pierwszy ogień poszedł Czarodziejski Flet Mozarta. Wersja z Covent Garden z absolutnie niesamowitą Dianą Damrau leci u mnie na okrągło - dzisiaj nawet (po raz pierwszy) na ogromnym ekranie w parafialnym centrum młodzieżowym. Nie wiem dlaczego, ale dramaturgia, jaką wnosi ta śpiewaczka podnosi mi włosy na przedramionach (serio).
Sama Diana Damrau twierdzi, ze idealna Krolowa Nocy jest Edda Moser.
Tutaj można posłuchać różnych wykonań tej słynnej arii (Edda Moser, Luciana Serra, Edita Gruberova, Lucia Popp, Natalie Dessay, Sumi Jo, Cristina Deutecom, DD, .
A to już moja wyżej wymieniona faworytka w Covent Garden.
Dla laików: Królowa Nocy daje sztylet swojej córce o imieniu Pamina, polecając jej zabić Zarastro. "Bo jak nie, to przysięgam ci, że nie będziesz więcej moją córką. A-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a! A-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a! Tak mi dopomóżcie o bogowie zemsty i inne krwawe demony, a ty nie dyskutuj, tylko bierz nóż, zagłusz wyrzuty sumienia i leć zarżnąć wyżej wymienionego." Wszystko to z chłodem, złością, determinacją i złem wcielonym. "She`s so evil" powiedziała dzisiaj T. przysłuchując się z bezpiecznej odległości.


Fragment libretto dla tych, co łyknęli bakcyla:

Pamina:
Aber, liebste Mutter! -
Königin:
Kein Wort!
Königin (Aria):
Der Hölle Rache kocht in meinem Herzen,
Tod und Verzweiflung flammet um mich her!
Fühlt nicht durch dich Sarastro Todesschmerzen,
So bist du meine Tochter nimmermehr.
Verstoßen sei auf ewig, verlassen sei auf ewig.
Zertrümmert sei'n auf ewig alle Bande der Natur,
Wenn nicht durch dich Sarastro wird erblassen!
Hört, Rachegötter, hört der Mutter Schwur!
(Sie versinkt mitten in Donner und Blitz.)

P.S. Przyszła też Lucy Ann i przyniosła mi bilet na 25 września "Romeo et Juliette" w Metropolitan Opera. Anna Netrebko! Jestem szczęściarzem...

Von piotr um 07:51h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

poniedzia?ek, 13. sierpnia 2007
Kto zna gościa o nazwisku Malcolm X...
Człowiek z ciekawą przeszłością. Doceniam jego walkę o prawa czarnych mieszkańców USA ("The common goal of 22 million Afro-Americans is respect as human beings, the God-given right to be a human being. Our common goal is to obtain the human rights that America has been denying us. We can never get civil rights in America until our human rights are first restored. We will never be recognized as citizens there until we are first recognized as humans." )

Nie do końca podoba mi się jego nawrócenie na Islam ("There is nothing in our book, the Koran, that teaches us to suffer peacefully. Our religion teaches us to be intelligent. Be peaceful, be courteous, obey the law, respect everyone; but if someone puts his hand on you, send him to the cemetery. That’s a good religion.")

Ale podoba mi się ,że w swoich próbach pojednania ras i religii wychodził poza muzułmańskie ramy ("...my dearest friends have come to include all kinds -- some Christians, Jews, Buddhists, Hindus, agnostics, and even atheists! I have friends who are called capitalists, Socialists, and Communists! Some of my friends are moderates, conservatives, extremists -- some are even Uncle Toms! My friends today are black, brown, red, yellow, and white!)

Wiem, że w czasie wakacji tekty motywacyjne nie są zbyt skuteczne, ale spróbujmy.

Ladies and Gentlemen, dla wszystkich potrzebujących zachęty do nauki, Mr. Malcolm X:

"Education is our passport to the future, for tomorrow belongs to the people who prepare for it today."

"Without education, you're not going anywhere in this world."

Von piotr um 05:37h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 12. sierpnia 2007
Wierzę w więź człowieka z miastem. Nieco przewrotne nazywanie aglomeracji miejskiej organizmem jest niczym innym, jak wyszukaną, całkiem trafną zresztą, metaforą. To, o czym myślę w jakiś sposób łączy się z koncepcją miasta jako całości i mieszkańca jako cząstki, ale to przecież List do Koryntian, a mi chodzi o coś zupełnie innego.
Zacznijmy od tego, że żeby mieszkać w jakimś mieście trzeba być w nim dłużej niż kilka tygodni. Nie chodzi o zwyczajne bycie turystą, czy nawet dłuższą delegację, ale o POBYT. Przyjeżdżając na zwiedzanie, człowiek, po pierwsze zazwyczaj porusza się przetartymi szlakami, które może i są najbardziej znanymi i malowniczymi, ale absolutnie nie świadczą o charakterze miasta. Po drugie, NASTAWIENIE typu "zobaczyć, doświadczyć, poznać" - jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie - może wypaczyć nieco obraz, zabijając spontaniczność i bezinteresowność niezbędną w kształtowaniu więzi.
Uczucie rozpoczyna się zazwyczaj euforycznym "nie mogę w to uwierzyć". Idziesz i ODDYCHASZ miastem. Chłoniesz je, ponieważ się nie śpieszysz. POŻERASZ je całym sobą - biegając o poranku, robiąc zakupy w spożywczaku, jadąc autobusem, czytając na balkonie, wyrzucając śmieci, karmiąc ptaki, wiewiórki czy psy, rozmawiając z innymi mieszkańcami, gubiąc się... Bardzo intensywnie odczuwasz zapachy, postrzegasz kolory, zauważasz szczegóły i cieszysz się nimi. Dźwięki, smaki, twarze - wszystko jest z jednej strony takie NOWE, z drugiej tak bardzo już TWOJE, chociażby samą OBIETNICĄ wspólnego bycia.
Ponieważ nawet najbardziej niesamowite rzeczy powszednieją przez sam fakt powtarzania się, z czasem przechodzi się z etapu euforii do etapu OBECNOŚCI. Wrażliwość ciągle pozwala widzieć wiele, ale uniesienia ustępują stałemu poczuciu bezpieczeństwa, świadomości przynależności i własnej roli. Umiesz poruszać się swobodnie, wiesz co i jak zrobić, żeby było dobrze, znasz sekrety i intymne tajemnice miasta. Fantazyjny ogień, piękny, ale i nieco wariacki zmienia się w ogrzewający nieustannie, spokojny i stały żar.
Znasz na pamięć plan komunikacji miejskiej i wyniki lokalnej drużyny piłkarskiej, wiesz, gdzie podają najbardziej chrupiące skrzydełka kurczaka i gdzie parzą najlepszą zieloną herbatę. Wysyłasz maile do autora cotygodniowych felietonów w miejskiej gazecie, rozróżniasz przedsiębiorstwa taksówkowe (zawsze dzwonisz do najtańszego) i interesuje cię życie prywatne żony burmistrza (albo przynajmniej znasz jej imię). Pozdrawiasz też po imieniu dziewczynę z biblioteki, biletera w metrze i starszą panią z pieskiem. Wiesz, który ksiądz mówi najbardziej błyskotliwe kazania, znasz 3 najważniejsze daty z historii miasta i repertuar teatru studenckiego.
Po prostu MIESZKASZ. Stajesz się częścią miasta, współtworzysz je, a ono smuci się i cieszy z tobą. Zna twoje nastroje i upodobania, odpowiada na twoje potrzeby, pulsuje życiem w rytmie twoich dni...
Niestety, (albo na szczęście) czasem przychodzi taki moment, że pakujesz walizkę, zabierasz pęczek zasuszonych wspomnień i zeszyt grubszy o klika adresów ludzi, którzy w jakiś sposób stali się częścią twojego życia. Wyjeżdżasz zacząc wszystko od nowa. Myślisz, że to nowy początek, ale tak naprawdę MIASTO wycisnęło już swoje piętno, które na zawsze pojawiać się będzie pod twoimi powiekami, gdy zamkniesz oczy...
Zostawiłeś mu kawałem siebie, ale to paradoksalnie czyni cię bogatszym, bo dając zyskujemy o wiele więcej...
W Europie wstaje niedziela, ja kładę się powoli, by śpiąc przygotować się do niej.
Good Night...

Von piotr um 09:05h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 9. sierpnia 2007
Marzenia są za darmo...
Starsza wiekiem parafianka podarowała mi cudowną biografię Mozarta.
Czyta się...

Marzy mi się Mostly Mozart Festival, który aż do 25.08. w NYC. Ale skoro do wyboru jest mecz Radwańskiej na US Open albo New York Liberty WNBA w Madison Square Garden albo mecz Yankees`ów czy Mets`ów (Kniks niestety mają przerwę letnią), to sam już nie wiem...
Z koncertów tylko Bjork, Tony Bennett (nie wiedziałem, że to rodowity Nowojorczyk z Queens), Genesis, The Cure i Superkoncert Charytatywny (Stevie Wonder, Aretha Franklin, Carlos Santana, Bebe Winans, Cece Winans m.in.).
To tylko MSG.
Nie wspominam o Broadway`u i innych atrakcjach...ach.

Von piotr um 07:29h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 8. sierpnia 2007
Pani, z ktora bylem umowiony na rozmowe wczoraj, pojawila sie dzisiaj. Rozmawialismy dobre poltorej godziny. To znaczy glownie ona mowila. Opowiedziala mi historie swojego zycia, a ja zalowalem, ze nie mam talentu literackiego, bo bylaby to powiesc bestseller. Wyobrazilem sobie okladke, ale tytul jakos nie chcial sie pojawic. W koncu zalapalem, ze ostatni rozdzial jeszcze nie jest napisany, ciagle jest czas na rozwiazanie historii. Ciekaw jestem tej koncowki, bo od niej zalezy charakter (i tytul) calej ksiazki.
Tak to chyba jest z naszym zyciem, ze dopoki nie napiszemy ostatniego rozdzialu - musimy wstrzymac sie z projektowaniem szaty graficznej okladki...

Proboszcz przyniosl mi 20 dolarow i powiedzial, zebym wstapil do centrali dystrybucji piwa i kupil cos, na co mi przyjdzie ochota (skrzynke browca znaczy). "Pan Bog stworzyl tylko boski napoj - wino, ale poganscy bogowie dla swoich barbarzyncow stworzyli piwo". Nie powiedzial tego, ale znajac jego wyrafinowany wloski smak, tak wlasnie sobie pomyslal. Hehe.

P.S: Jeszcze reklama, ktora mnie ostatnio dopadla.

Von piotr um 00:13h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

Ciekawa akcje przedwczoraj (albo w piatek) mialem. Zglosil sie mlody czlowiek (dzieciak wlasciwie) z pismem, ze ma odpracowac 15 godzin na cele publiczne. Zlapano go na kradziezy w sklepie. Father Justin dal mu gumowe rekawiczki, miske z woda i plynem i poprosil o wyczyszczenie lawek w kosciele. Mlody spisal sie niezle i przyszedl ponownie. Dostal cos do posprzatania w salkach pod kosciolem. Ciekawe, ze w Stanach mlodociany ma do wykonania prace publiczna i jakos to dziala. Nikogo nie oburza, ze pracowal na rzecz Kosciola Katolickiego (mogl to zrobic dla kazdego innego). Trzeba bylo go zobaczyc - pokorny, grzeczny, "To dobry dzieciak" twierdzi Justin, "tylko zadal sie z nieodpowiednim towarzystwem". "Co sie stanie, jesli nie zrobi w terminie wyznaczonych godzin?" zapytalem. "Then he gets in trouble". Pogotowie opiekuncze, rozpoczecie procesu pozbwiania prawrodzicielskich, zaklad zamkniety dla mlodocianych, adopcja ze zmiana zamieszkania (daleeeeko od kolesiow), itd. System jest jasny, rozwiania klarowne. Najwazniejsze, ze praca publiczna ma jakis sens i przynosi korzysci nie tylko spolecznosci lokalnej, ale i samemu delikwentowi.
Dla porownania problem mlodocianych obrabiajacych turystow w Wenecji. Zlapani smieja sie w twarz, bo wiedza, ze nic nie mozna im zrobic. Policja zgarnia ich, spisuje i nazajutrz 12-latek znowu wyciaga portfele Amerykanom.

P.S. Jest net - beda wpisy.

Von piotr um 06:01h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

poniedzia?ek, 6. sierpnia 2007
Zalatwione. Bezprzewodowy net dziala na calej plebanii (ile tych "iii"?). Wystarczylo tylko pomeczyc sie nad haslem (godzine z Proboszczem szukalismy) i juz - internecik plynie sobie prosto do mojego laptopika na biurku.
Mam wrazenie, ze jedna z parafianek umowila sie ze mna na rozmowe o 10.00. Juz w pol do jedenastej, a jej cos nie ma. W sumie i tak zostaje w domu, bo dyzurujacy dzisiaj Justin pojechal na jakis slub i poprosil mnie o zastapienie go przez kilka dopoludniowych godzin.
Z tym dyzurem, to jest tak, ze trzeba byc na plebanii (znowu te "iiii"). W biurze jest Tessy, ktora otwiera drzwi, laczy telefony, itd, ale ksiadz dyzurny musi zawsze byc obecny. Moze sobie siedziec w pokoju, ale jak cos trzeba, to do biura, do rozmownicy, do konfesjonalu, czy gdzie tam wolaja.
Wszystko jest zorganizowane perfekcyjnie. Mam swoja liste obowiazkow, znam swoje kompetencje, w razie watpliwosci - proboszcz sluzy pomoca, czy rada.
Tak, jak dzisiaj, kiedy dyskretnie pojawil sie przed Msza, zeby ze mna koncelebrowac. To byla moja pierwsza 7-ranna Msza, wiec chcial miec pewnosc, ze wszystko przygotuje tak, jak nalezy. Na szczescie pamietalem z poprzedniego roku, jak to dziala. Male wahniecie przy otwieraniu sejfu (za drugim razem mi sie otworzyl), krotka watpliwosc, gdzie sa puryfikaterze i juz wszystko ok. Kiedy pojawil sie Proboszcz - z satysfakcja odpowiedzialem niby od niechcenia, ze "Nie, absolutnie zadnych problemow nie bylo".
W czwartek idziemy z Marcinem do Akwarium, ale o Marcinie kiedy indziej napisze (obiecanki-cacanki).
Znalazlem w starej szafie takie cos na fotel, co w Tele-Sprzedazy reklamuja. Siada sie i wlacza, a bzycek masuje kregoslup. Przereklamowane oczywiscie, ale co usiade i zaczynam czytac, to ksiazka laduje na podlodze, a drzemka na moich zrenicach. Usypiacz relaksujacy?
Podobno, zeby dobrze spac w nocy trzeba miec: czyste sumienie, cieplo w stopy i cos jeszcze, tylko, co to bylo to trzecie?
No, ale ponizej 4 godzin to nie sen, wiec ja nigdy nie spie w dzien (jak mawial pewien znajomy).
Bye.

Von piotr um 19:55h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 3. sierpnia 2007
Holy Rosary Reloaded
Nawet falda wykladziny taka sama.
Jakby nie bylo tych 13 miesiecy.

Troche zmian w przestrzeni liturgicznej, nowy wikary (nie ma Blade'a Lowcy Wampirow), nowy dostawca internetu.
Poza tym wszystko dokladnie tak, jak bylo...

Probuje rozgryzc wireless - moze sie uda miec net w pokoju. Byloby great.

Wczoraj wyskoczylem do malusienkiego kina na Manhattanie (przy Uniwersytecie) na "In search of Mozart". Niezle, chociaz zgadzam sie z The New York Post, ze momentami "nienatchnione".
Trailer:


Wywiad z rezyserem, ktory wyjasnia, ze chcial zrobic film o Mozarcie, bo zastanawial sie, na ile prawdziwy jest obraz artysty, ktory wszystkim pozostal po "Amadeus".
Wspanialy, ale jednak "Hollywood-oriented" film nie moze byc jedynym zrodlem naszej wiedzy o Geniuszu.
Ogladajcie, wiec "In search of Mozart".

Von piotr um 21:55h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 29. lipca 2007
Operacja GREST zakonczona.
Jutro Eurostar Padova-Roma.
Pojutrze poczatek operacji BRONX.

Von piotr um 17:17h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 26. lipca 2007
No i jeszcze Grenoble...
Wieczny Odpoczynek...

Von piotr um 14:52h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment