niedziela, 20. lutego 2011
Walczę z tekstem na jutrzejszą lekcję hebrajaskiego.
Na szczęście znalazłem całkiem niezłe tłumaczenie pani Maciejowskiej.
Opowiadanie Etgara Kereta zamieszczam bez zgody autora i tłumaczki, ale robię to, żeby zareklamować książkę "Kolonie Knellera", która ukazała się w Polsce w 2009 r.

"HISTORIA O KIEROWCY AUTOBUSU, KTÓRY CHCIAŁ BYĆ
PANEM BOGIEM"

To jest opowiadanie o pewnym kierowcy autobusu, który nigdy nie chciał otwierać drzwi takim, co się spóźniali. Ten kierowca autobusu nie chciał otwierać drzwi nikomu. Ani zatrzymującym go licealistom, którzy biegli do skrzyżowania i wbijali w niego smutne spojrzenia, i z pewnością nie zdenerwowanym ludziom w waciakach, którzy z całej siły
walili w drzwi, tak jakby w ogóle przyszli na czas i tylko on był nie w porządku, ani nawet staruszkom z brązowymi papierowymi torbami pełnymi zakupów, którzy machali na niego drżącą ręką. I to wcale nie ze złośliwości nie otwierał drzwi, ten kierowca nie miał w sobie nawet cienia złośliwości — powodem była ideologia. Ideologia kierowcy polegała na
tym, że jeśli założymy, iż zwłoka spowodowana puszczaniem kogoś spóźnionego do autobusu wyniesie najwyżej pół minuty, a człowiek zostawiony na chodniku straci z tego powodu kwadrans ze swojego życia, to ciągle jeszcze jest uczciwiej wobec społeczeństwa nie otwierać drzwi, gdyż inaczej te pół minuty straci każdy pasażer autobusu. A jeśli w autobusie znajduje się, załóżmy, sześćdziesięciu ludzi, którzy w niczym nikomu nie zawinili i przyszli na swój przystanek o właściwej godzinie, wówczas wszyscy oni razem tracą pół godziny, co stanowi dwa razy więcej niż kwadrans. To była jedyna przyczyna, dla której nie otwierał nikomu drzwi. Zdawał sobie sprawę, że pasażerowie nie mieli o niej pojęcia, tak samo jak ci, którzy biegli za nim i dawali mu znaki, by otworzył. Wiedział też, że większość z nich ma go po prostu za skurwysyna i że jemu samemu byłoby o wiele, wiele lżej pozwolić im wejść i przyjmować potem uśmiechy i podziękowania. Tyle że wobec konieczności wyboru między podziękowaniami i uśmiechami a dobrem społecznym kierowca nie miał najmniejszych wątpliwości, że pierwszeństwo ma dobro społeczne.

Człowiek, który miał najbardziej cierpieć przez tę ideologię kierowcy, nazywał się Adi, tyle że on, w przeciwieństwie do innych ludzi w tym opowiadaniu, nie próbował nawet biec za autobusem, a to z powodu rozpaczy i lenistwa. Ów Adi był pomocnikiem kucharza w barze restauracyjnym, który nazywał się Bar – Bar dla upamiętnienia najbardziej udanej gry słów, jaką jego głupi właściciel był w stanie wymyślić. Jedzenie nie było tam nadzwyczajne, ale sam Adi był człowiekiem miłym, tak miłym, że czasami, kiedy wyszło mu danie nieszczególnie maczne, sam je zanosił do stolika i przepraszał. Właśnie w trakcie takich przeprosin spotkał swoje szczęście, a przynajmniej szansę na szczęście, w postaci dziewczyny tak uroczej, że w celu oszczędzenia mu złego samopoczucia próbowała do końca zjeść rostbef, który jej przygotował. Ta dziewczyna nie chciała mu powiedzieć, jak ma na imię ani dać numeru telefonu, ale była wystarczająco milutka, żeby zgodzić się na spotkanie następnego dnia o piątej w umówionym miejscu. W Delfinarium, żeby być bardziej
dokładnym.

Adi cierpiał na chorobę, przez którą przegapił już w życiu sporo spraw. Nie była z rodzaju chorób wywołujących rozrost polipów czy coś takiego, ale jednak wyrządziła Adiemu bardzo dużo szkód. Ta choroba sprawiała, że spał zawsze dziesięć minut za długo i żaden budzik nie mógł dać jej rady. Przez nią spóźniał się zawsze do pracy w Bar – Barze — przez nią i przez naszego kierowcę, który zawsze przedkładał dobro społeczne nad
pozytywne wzmocnienie na szczeblu jednostki. Tylko że tym razem, ponieważ szło o szczęście, Adi postanowił rzezwyciężyć chorobę i zamiast położyć się po południu spać — pozostał przytomny i oglądał telewizję. Dla większego bezpieczeństwa nastawił sobie nawet nie jeden budzik, ale trzy i zamówił budzenie telefoniczne. Ale ta choroba była nieuleczalna i Adi zasnął jak niemowlę przy programie dla dzieci, a obudził się cały spocony pośród dzikiego wrzasku budzików dziesięć minut za późno. Wyszedł na ulicę w tym, w czym spał, i zaczął biec w stronę przystanku.

Nie pamiętał już, jak się biega, nogi plątały mu się za każdym razem, kiedy odrywał je od chodnika. Ostatni raz w życiu biegał, zanim odkrył, że można uciec z lekcji gimnastyki, czyli gdzieś w okolicach szóstej klasy, tyle że w przeciwieństwie do tamtych lekcji, teraz biegł, wytężając wszystkie siły, tym razem bowiem miał co stracić, a wszelkie bóle w piersiach i świsty popularnych były dla niego niczym w tej pogoni za szczęściem. Właściwie wszystko było dla niego niczym, oprócz naszego kierowcy, który akurat zamykał drzwi i ruszał z przystanku. Kierowca widział Adiego w lusterku, ale, jak już powiedzieliśmy, miał swoją ideologię, logiczną ideologię, która przede wszystkim opierała się na żądzy sprawiedliwości i prostym rachunku. Tylko że Adiego te rachunki nic nie obchodziły, pierwszy raz w swoim życiu chciał naprawdę być punktualny i dlatego nadal ścigał autobus, nawet jeśli nie miał szans. Nagle los postanowił mu pomóc, choć tylko połowicznie, sto metrów za przystankiem były bowiem światła i na chwilę przed tym, zanim autobus do nich dotarł, zmieniły się na czerwone. Adiemu udało się dogonić autobus i dowlec do drzwi kierowcy. Nawet nie zastukał w szybę, nie miał siły, patrzył tylko na kierowcę wilgotnymi oczyma i osunął się na kolana, zasapany i bez tchu. To przypomniało coś kierowcy, coś z dawnych czasów, zanim jeszcze chciał być kierowcą autobusu, z czasów, kiedy jeszcze chciał być Panem Bogiem.

To wspomnienie było trochę smutne, bo w końcu nie został Panem Bogiem, ale też wesołe, bo został kierowcą autobusu, a to była druga rzecz, której najbardziej pragnął. I nagle kierowca spomniał, jak kiedyś sobie obiecał, że jeśli w końcu będzie Panem Bogiem, będzie litościwy i miłosierny, i wysłucha każdego ze swoich stworzeń, i kiedy zobaczył z wysokości swojego siedzenia kierowcy Adiego powalonego na kolana na asfalcie, po prostu nie mógł dłużej i pomimo całej ideologii prostych rachunków otworzył mu drzwi. A Adi wszedł i nawet nie powiedział dziękuję, bo brakowało mu tchu.

Lekturę tego opowiadania najlepiej by było skończyć w tym miejscu, bo chociaż Adi dotarł na czas do Delfinarium, szczęście w końcu nie mogło przybyć, tak w ogóle bowiem miała chłopaka. I tylko dlatego, że dziewczyna była taka miła, nieprzyjemnie jej było poinformować o tym Adiego i wolała go wystawić do wiatru. Adi czekał na umówionej ławce prawie dwie godziny. Kiedy tak siedział, myślał sobie
różne paskudne rzeczy o życiu, a potem patrzył jeszcze na zachód słońca, stosunkowo udany, i pomyślał o skurczach mięśni, których na pewno zaraz dostanie. W drodze powrotnej, kiedy bardzo już chciał być w domu, zobaczył z daleka swój autobus zatrzymujący się na przystanku i wypuszczający pasażerów, ale wiedział, że nawet gdyby miał siłę i ochotę pobiec, w życiu go nie dogoni. Szedł więc dalej powoli, przy każdym kroku czując milion zmęczonych mięśni, i kiedy w końcu dotarł do przystanku, spostrzegł, że autobus ciągle tam jest i czeka na niego. A kierowca, pomimo gniewnych pomruków i natarczywych nagabywań pasażerów, zaczekał, aż Adi wejdzie, i nie dotknął pedału gazu, dopóki ten nie znalazł miejsca siedzącego. I kiedy ruszyli, mrugnął do niego smutno w lusterku, co pozwoliło obrócić całą tę historię w coś niemal znośnego.

Von piotr um 23:51h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment