poniedzia?ek, 24. stycznia 2011
Nowy Rok Drzew.
Tu BiShvat świętowaliśmy podwójnie. Najpierw siedząc przy czerwonym Tuborgu na Górze Oliwnej i oglądając Jerozolimę i księżyc w pełni. C. ćwiczył karate, L. robił zdjęcia, a mi było zimno, ale ponieważ sam to wymyśliłem i zorganizowałem (włącznie z taksówką i Tuborgiem), więc nic nie mówiłem. Następnego dnia po mszy wynieśliśmy do ogródka drzewo cytrynowe, żeby posadzić je uroczyście, ze śpiewem i tańcami. Starsze parafianki dostały lekkiej zadyszki pląsając z młodszymi księżmi, ale same to wymyśliły i zorganizowały (włącznie z drzewem cytrynowym i łopatą), więc nic nie mówiły.
Oczywiście, Nowy Rok Drzew ma kabalistyczną wymowę. Wszystkie te owocowe historie, wino, czekanie na wiosenne przełamanie się pogody, kwitnące migdałowce (w tym roku spóźnione). Ale przecież równowaga i balans człowieka z naturą to czyste Tao.
C. nauczył mnie pisania znaku "Ła" - mopem na podłodze kuchennej, kiedy zmywaliśmy. Po Japońsku "Ła" oznacza wszechbalans, to "co" jest teraz i "jak" jest teraz. "Nie przerywaj ŁA!" można rozwinąć do rozmiarów: "Nie czekaj na coś innego, nie spodziewaj się niczego, nie rozwalaj równowagi".
Wracając do przyrody - urbanizacja ogałaca nas z potrzeby oddychania czystym tlenem, brudzenia rąk ziemią, ogrzewania się od ciepłej skały, czy chłodzenia wodą ze strumienia. Gwiazd nie widać, hałas mechaniczny, beton, sztuczne światło i klimatyzacja (ten ostatni wynalazek akurat kocham) - jednym słowem: "bezduszna" egzystencja.
Ciąg dalszy taoistyczno-kabalistycznego świętowania Tu BiShvat musiał więc nastąpić w gorących źródłach. Śmierdziało siarką, jak zwykle, ale gwiazdy, skały i skrzydełka kurczaka (ciągle jeszcze ciepłe) zrekompensowały niemiłe wonie. Ze skrzydełkami było tak. Kupiliśmy je z B. jeszcze w listopadzie. Leżały zamrożone, aż przyszło mi na myśl, żeby je upiec. Telefon do mamy, konsultacja na temat rozmrażania (potem drugi telefon z pytaniem o technikę usuwanie resztek pierza), chwila pracy i gotowe. Wrzuciliśmy wszystko do garnka, zawinęliśmy w ręcznik i umieściliśmy w bagażniku (obok gitary C.). W gorącym źródle absurdalność sytuacji dostrzegł Izraelczyk siedzący ze swoją dziewczyną i nami w tej samej jamie. Po kilkunastu minutach stwierdził: "Nikt by mi nie uwierzył, że w środku zimy, leżę w w nocy w wodzie, gdzieś wśród pustynnych skał, obok mnie Polak, Węgier, Włoch, Białorusin i lekarz z Wenezueli, rozmawiamy po hebrajsku, zajadamy skrzydełka kurczaka z pływającego po powierzchni garnka, a obok pływa sobie pokrywka, na którą rzucamy kości".
Absurdalnie pięknie.

Von piotr um 13:58h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment