sobota, 23. lipca 2005
Z okazji wczorajszej Marii Magdaleny przypomniało mi się najkrótsze kazanie z nią w roli głównej:
"Maria Magdalena k... była i się nawróciła. A wy?"
P.S. Zaznaczam, że osobiście tego nie słyszałem, a opowiadali mi ci, co sami też nie słyszeli, tylko ktoś im mówił, więc czy takie słowa padły z ambony - nie mam pojęcia. Tak mi się tylko przypomniało...

Von piotr um 17:19h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 21. lipca 2005
Smokie Mountains - "moje góry" - jak mówi ojciec Mateusz.
Jestem w pobliżu Parku Narodowego: http://www.nps.gov/grsm/index.htm
Parafia malusieńka za to jak przyjemnie.
Miałem zastępować ojca Mateusza (tak naprawdę ma angielskie imię, ale postanowiłem na blogu tak właśnie go nazywać), ale on tylko czasem musi wyjechać (jak ostatnio do Karmelu w Nowym Jorku, gdzie głosił rekolekcje siostrom). Wtedy go zastępuję w pełnym tego słowa znaczeniu: spowiadam, głoszę kazania, odwiedzam chorych. Częściej jednak on jest i nie muszę go zastępować, tylko martwię się, jak by tu się zmusić do przetłumaczenia kolejnego rozdziału wstępu do Biblii, który sobie studiuję ucząc się angielskiego.
Ale wracając do księdza M.
Jest niesamowity. To chyba najlepsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy. 5 może 6 lat starszy ode mnie - od trzech lat jest proboszczem w tym miasteczku.
Jak wygląda nasz dzień?
M. wstaje baaaaardzo wcześnie. Od czasu do czasu idzie na 5.00 do siłowni. Ok. 6.10 słyszę młynek do kawy ("Świeżo zmielona jest taka pachnąca"). Potem ja powoli się wygrzebuję: prysznic, golenie, itd. On już jest w kościele. Msza o 9.00, więc ja sobie kwadransik przed ósmą przychodzę. Kościół jest tuż obok malusieńkiego domku-plebanii, więc droga trwa 30 sek. Amerykańscy księża praktykują tzw. holy hour, czyli 60 min. osobistej medytacji każdego dnia. Podoba mi się to, więc przychodzę rano a w kościele już pierwsi gorliwi parafianie się modlą, medytują, czytają. Po Mszy Św. ja siadam do książek - ojciec Mateusz idzie do biura - spotykamy się na lunch`u (ok. 13.00). Jeśli nikt nas akurat nie zaprasza gdzieś do lokalu na mieście, których to miejsc z naprawdę dobrem jedzeniem jest sporo - to robimy coś sami.
Dobra, to opisywanie dnia codziennego jest nudne. Miała to być notka o M.
Jest bardzo pracowity. Przygotowuje swoje kazania skrupulatnie - głosi je codziennie, ale mówi naprawdę fantastycznie. Chyba powinienem zapisywać niektóre z jego myśli - są świetne.
Doskonale zna duchowość Karmelu - Jan od Krzyża, św. Teresa, te sprawy.
Ma wiele uzdolnień: gra na skrzypcach, robi sztuczki prestidigitatorskie (znaczy: karty, chustki, monety, kapelusze i David Cooperfield), fantastycznie gotuje (szczególnie kuchnia włoska). Jego parafianie uwielbiają go za głęboką duchowość, ale i przystępność.
Przygotowanie bezpośrednie do liturgii to stare, dobre, łacińskie modlitwy, przed ogromnym obrazem Ukrzyżowanego autorstwa Velasquesa.
Wydźwignął swoją parafię z dołka finansowego i duchowego. Chodzi w sutannie, zna się na filozofii św. Tomasza i na winach. Poza tym jest bardzo otwarty i kontaktowy – dzieciaki za nim szaleją, nawet wiewiórki i dzikie króliki przychodzą do jego ogródka (o ptakach nie wspominając).
Stara się nie koncentrować uwagi swoich parafian na sobie, ale na osobie Jezusa Chrystusa. Świetnie mówi po hiszpańsku – ma sporo parafian latynoskiego pochodzenia, więc jedna Msza Św. w niedzielę jest po hiszpańsku (z kazaniem).
Czasem zwykłe drobiazgi potrafią wiele o człowieku powiedzieć. Odwiedzam pewną chorą kobietę w jego parafii, a ona na koniec wizyty prosi, żebym zabrał wazon i oddał ojcu Mateuszowi, bo „to jego wazonik jest”. Oczywiście przyszedł do niej poprzednim razem z kwiatami z własnego ogródka. Albo książki, które ma na pólkach i które rzeczywiście czyta, bo nie posiada TV i ma w swoim planie dnia zawsze czas na lekturę. Ma niezły gust jeśli chodzi o wystrój wnętrz w kościele, na plebani, czy w biurze – wiele ścian pomalował własnoręcznie, wiele pomieszczeń sam zaaranżował. I modli się dużo. Modli się ciągle – wszystko, co robi jest pełne radosnego przebywania w bliskości Boga. Wiem, brzmi to patetycznie, ale nic na to nie poradzę – widzę go na co dzień i tak to odbieram. Rozwala mnie w kosza, uczy łowienia ryb na muchę (będzie o tym następnym razem) i pożycza swojego roweru, żebym po pagórkach mógł pośmigać.
Pewnie jest zastanawiającym, dlaczego takie peany pochwalne mu tu pieję, ale naprawdę wiele się uczę od niego. Takiego kapłaństwa jak w książce – nie zabieganego, wciąż śpieszącego się (chociaż M. co wieczór jest zmęczony), ale i nie leniwego, minimalistycznego. Pasterzowania w parafii i rozwijania swoich talentów na służbę Bogu i ludziom. To na pewno nie przypadek, że trafiłem właśnie do niego.

Von piotr um 23:45h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 20. lipca 2005
Trochę zaniedbałem pisanie, a jest o czym...
Właśnie wróciłem z miłej kolacji wśród miłych ludzi, którzy zimę spędzają na Florydzie, a lato w górach, gdzie mają cudowny domek z prześlicznym widokiem. W górach, czyli tu, gdzie jestem.
Jedzenie ok, towarzystwo przyjemne, kilka partyjek w piłkarzyki, miła rozmowa.
Po deserze mężczyźni udali się za dom, gdzie ustawiono kilka tarcz, butelek, kartonów po soku. Strzelanie to niby nic takiego - wiatrówki były nawet w Ogólniaku na PO - tym razem jednak to prawdziwa broń. Nauszniki, bo huk jest znaczny i jedziemy...
Pierwsze uczucie jest rzeczywiście dziwne - to takie małe maszynki do zabijania, bo przecież po to wymyślono pistolety. Trzymam w ręku takie coś i drżę na samą myśl, że to zabija. W końcu jednak rozsądek bierze górę nad emocjami - trzymałem przecież w ręku wiele razy
nóż, siekierę, czy inny przyrząd, którym można zabić. Strzelanie zaczyna się robić po prostu przyjemne. Odrzut ręki, huk wystrzału, dym i dziura (w ziemi albo w tarczy). Powoli czuję jak stres całego dnia odchodzi, spływa ze mnie jak pot pod prysznicem. Zaczęło mi się to podobać - aż się wystraszyłem swojej reakcji. Przypomniałem sobie doktora Fleshmana z "Przystanku Alaska". Był strasznym przeciwnikiem polowań, nie widział w tym nic, absolutnie nic ciekawego, ani mądrego - dopóki nie spróbował. Zasmakował w "głupiej rozrywce samców" - jak sam to nazwał. Nie porównuję strzelania do tarczy z polowaniem, ale miałem podobną reakcję. Najpierw jakiś lęk - po co taka głupia zabawa,
potem prawdziwa frajda. Wieczorem przyszła refleksja na temat tych, którzy noszą broń na codzień przy sobie, czasem nawet muszą jej użyć. Dzięki Bogu, że ja nie muszę - to jest chyba bardzo trudne. Z drugiej strony patrząc na policjanta w jakimś sensie akceptuję fakt, że nosi przy sobie śmiercionośną broń - ma mnie bronić. A gdyby wszyscy uwierzyli w Dobrą Nowinę pistolety byłyby niepotrzebne. Wydatki, które ponosimy na zbrojenia można by wykorzystać na żywienie, itd. itd. W tej chwili największe wydatki ponoszą młode wdowy po żołnierzach, ich dzieciaki. Północna Karolina to stan, z którego pochodzi najwięcej chłopaków wysłanych do Iraku. Często na samochodach zobaczyć można naklejki: "Support our troopers". Najlepszy support, jaki możemy im dać to modlitwa o ich szybki powrót i wpływanie na decyzje rządów poprzez odpowiedzialne wybory. I znowu się patriotycznie zrobiło. A na pytanie, czy jesteś za pozostaniem wojsk Koalicji w Iraku odpowiedź nie jest prosta. Jan Paweł II wzywał: "Stop the war. Now." A jeśli oni rzeczywiście nas bronią? "Nie daj się zwariować amerykańskiej propagandzie - tu chodzi o ropę i strefy wpływów". A budowane przez żołnierzy szkoły, szpitale, oczyszczalnie ścieków, ujęcia wody pitnej, punkty szczepień, które mało kto pokazuje, bo śmierć i zniszczenie jest bardziej efektowne? A bezwzględni mordercy, podkładający bomby, którzy chcą przejąć kontrolę nad krajem?
Ja tam mam zamiar robić swoje - głosić Dobrą Nowinę.
Jeśli chociaż jedna osoba uwierzy dzięki mnie, albo zmieni coś w swoim życiu na lepsze, albo po prostu zastanowi się przez chwilę zanim będzie za późno - będę zadowolony.
Father Matthew odpisuje na maile, kończy się niedziela. Muszę wreszcie zacząć od początku - gdzie jestem, co tu robię i kim jest ks. Mateusz, z którego gościnności korzystam i który ciągle wygrywa ze mną w kosza.
Ale to już innym razem.
Panie Jezu, daj spokojną noc.

Von piotr um 20:31h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 14. lipca 2005
Some little things...
Na pierwszy rzut oka Ameryka, jaką poznaję wygląda niczym żywcem przeniesiona z filmu. Szerokie ulice, ogromne samochody, wielkie odległości: do najbliższego sklepu – pięć mil, do kościoła – 6, do znajomych – 3. Nic dziwnego, że wszyscy jeżdżą. Tylko potem nie chce im się wysiadać z samochodów (nawet bankomaty mają „Drive Thru”).
Fast foody co 100 m (jak we „The Flinstones”, ciężarówki, jak w „Mistrz kierownicy ucieka”, kościółki baptystów (w każdym miasteczku) jak w „Domku na prerii”, osiedla, jak w „Cudownych latach”, wnętrza domów, jak w „Bill Cosby Show”, „Pełnej chacie”, czy „Przyjaciołach”, itd., itd. Wszystko naprawdę wygląda tak, jak nam to w Europie seriale, czy filmy pokazują. Celowo używam pojęcia „nam w Europie”, bo tu czy jesteś z Grecji, Niemiec czy Polski – jesteś European.
Napięcie w gniazdkach – 110 V – moja golarka ma nieco mniejsze obroty, ale – jak wszystko z symbolem „CE” – działa. Miałem trochę problemów z podłączeniem jej (oraz komputera) ze względu na dziwne, nietypowe gniazdka. Ale cóż, wystarczyło pojechać do oddalonego o „zaledwie” 10 mil Radio Shack (R) i kupić odpowiednią przejściówkę. Nauczyłem się przy okazji kilku ciekawych słówek, jak np. wtyczka, gniazdko wspomniana przejściówka, „Naprawdę płaci pan gotówką?” (nie kartą?), itp.
Nie za bardzo wiem, jaka jest pogoda, bo w domu klimatyzacja, w samochodzie – klima, w sklepie, kościele i restauracji – air condition. Patrzę na wskaźniki temperatury, a tam nic mi niemówiące liczby: 78 F. Ze stopami i calami też niełatwo się połapać. „Father, how tall are you?” I weź tu wytłumacz, że masz 1, 90 m. Albo ograniczenie prędkości na autostradzie: Speed limit 60. To ile jedziemy? A propos odległości – nikt nie podaje dystansu, tylko czas: „How far? About two hours” – to chyba niedaleko.
Na razie podoba mi się inność wszystkich drobiazgów: od okrągłych klamek, przez młynki do odpadów w zlewach, wodę stojącą w muszli dość wysoko, po włączniki do lampek (śmieszne pokrętła). Ciekawe doświadczenie. Nigdy nie zastanawiam się nad oczywistymi drobnostkami, jakie mnie otaczają dopóki nie stanę oko w oko z zupełnie innym systemem zwyczajnych rzeczy, czynności, zachowań. To malownicze bogactwo różnic może wciągać, ale po co się nad nim, zatrzymywać? Lepiej je zaakceptować, szybko nauczyć się poruszania po nich i pamiętać, że na pozór wszechobecne drobiazgi mają tylko stanowić tło, środowisko i scenę do prawdziwego życia, które w Polsce, Niemczech, Italii, czy Stanach (bo tylko o tych krajach coś potrafię powiedzieć) jest złożone z takich samych problemów: „Jak być dobrym? Jak nie przegrać życia? Jak być Człowiekiem? Po co cierpienie? Co po śmierci? Czym jest zło?”. Pod płaszczykiem stylu życia, uwarunkowań kulturowych, różnic cywilizacyjnych kryje się zawsze egzystencjalne „BYĆ”, o które nigdy nie można przestać pytać.
Ok., that`s enought. Następnym razem może analiza innych rzeczywistości, głębszych niż codzienne.

Von piotr um 00:52h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

poniedzia?ek, 11. lipca 2005
Chwilowo jestem poza siecia, ale zapisuje skrupulatnie wszystko w laptopiku.
Jak naprawia przepisze.

Von piotr um 19:50h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 9. lipca 2005
Najpierw była niedziela. Parafia niewielka a przed Mszą ruch spory. Chórzyści ćwiczą, lektorzy czytają, ministranci się przebierają, "rozdawacze" Komunii słuchają ostatnich wskazówek diakona - każdy wie, co ma robić. Liturgia dopracowana aż za bardzo - trochę zabrakło mi polskiej spontaniczności. Nadrobił nieco Father Roger podczas ogłoszeń tryskał humorem. Po Mszy każdy chciał przywitać się z młodymi księżmi dalekiego kraju. Księżmi, bo jest ze mną W. - też student rzymski. "How are you? I`m Barbara. Let me introduce you my husband Jim, and this is Lane - our youngest daughter." I tak przez pół godziny stałem w drzwiach i zamieniałem z każdym kilka słów. Wszyscy zapraszają: "You have to come to us for a dinner." Przemili. Mówią, że młodzi księża to dla nich Błogosławieństwo.
W poniedziałek Dzień Niepodległości. Father wygłasza płomienne kazanie okraszone motywami patriotycznymi, po Mszy modlimy się za United States of America stojąc przed flagą i oczywiście jesteśmy zaproszeni na typową amerykańską kolację niepodległości.
Przemiły domek z widokiem na jezioro i las (jak u wszystkich w tej okolicy), kominek, krakersy z serem i miła konwersacja. Wreszcie hamburgery - świetnie zgrillowane, pachnące i wypasione.

Przypomniałem sobie od razu scenę z Pulp Fiction:
" - Wiesz jak w Europie mówią na ćwierćfunciaka z serem?
- Nie mówią na niego ćwiercfunciak z serem?
- Nie, mówią na niego Royal".
Nasze miały ćwiercfunta PO usmażeniu, w przeciwieństwie do niektórych, jakie zdarzało mi się jeść.
Do tego sałatka z fasolą i gotowana kukurydza.
Pan domu tryska humorem. Ciekawy człowiek - był żołnierzem w Wietnamie. W ogóle przemiły wieczór.
Wychodzimy nieco zmęczeni, ale to nie koniec atrakcji. Jedziemy obejrzeć fajerwerki. Zabawki te są w Stanie Pólnocna Karolina zabronione, dlatego wygladało to trochę geriatrycznie: emerytowany pan odpala niewielki, plujący ogniem wulkanik - starsze panie z sąsiedztwa się cieszą i biją brawo. Tak, czy inaczej celebrować Dzień Niepodległogłości musieli wszyscy włącznie ze stacjami benzynowymi, barami i sklepami, na których spotkać można było napisy typu: "Freedom doesn`t come free", "God bless this country" czy "Happy birthday America".

Skorzystałem z okazji i troche opowiedziałem o naszym Dniu Niepodległości, który świętujemy od piętnastu lat. Rozmawialiśmy o roli Prezydenta Reagana i Papieża JP2. A pewnemu młodemu człowiekowi po prostu przypomniałem, że miliony ludzi na świecie żyją pod panowaniem rozmaitych reżimów i o słowach niezależność, wolność, niepodległość mogą tylko pomarzyć. Jakie to szczęście móc samemu decydować o sprawach swojego kraju. W demokratyczny sposób dokonywać zmiany władz - bezkrwawo, bez przemocy. Być w swoim państwie "u siebie". Decydować o przyszłości. Patrzę na niektóre wypowiedzi w internecie, czytam słowa poniżające nasz kraj, drwiące z patriotyzmu, wyśmiewające podstawowe instytucje państwa i myślę sobie, ile trzeba nam się bycia obywatelem uczyć. Cóż, dobrze, że przynajmniej zaczęliśmy...

Von piotr um 07:28h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 6. lipca 2005
Być jak Tom Hanks (The Terminal)
Zacznę od mojej podróży.
Do Warszawy dotarłem w miarę punktualnie - jak mawiają: lot krajowy - szybki i bezpłciowy. Potem już na Okęciu okazało się, że NYC jest opóźniony - powiedzieli, że 90 min., więc sądziłem, że zdążę na swój samolot do Charlotte. Niestety. Przeszedłem przez bramkę i utknąłem przed boardingiem, bo opóźnienie okazało się 3 godzinne. Potem problemy - bo nastąpiła mała zmiana - zamiast maszyną LOT-u polecieliśmy samolotem American Airlines. Niestety, oznaczenia miejsc były nieco inne i pasażerowie z miejscami "C" mieli zająć "F" czy odwrotnie. Niezły bałagan się zrobił. Załoga była mieszana - polsko-amerykańska i pechowo zawsze, gdy problem miał Amerykanin przychodził Polak, do Polaka podchodził Amerykanin i tak się dogadywali jakoś długo i szczęśliwie. Straciłem nadzieję na złapanie swojego połączenia i już na pokładzie przekazałem to stewardesie. Ta miała próbować dać znać liniom Delta.
Wysiadłem w New Yorku na JFK, urzędnik emigracyjny przybił pieczątkę, zeskanował moje odciski i byłem w Stanach. Taksówka na lotnisko La Guardia - skąd miałem lecieć dalej - była konieczna, bo po 20.00 autobusiki i kolejka nie jeżdżą. Na La Guardia miła pani powiedziała, że przesunęli mnie na 5.30 rano, ale z lotniska JFK. Wróciłem na JFK (znowu taksówką) i inna miła pani poinformowała mnie, że polecę do Cincinati i potem do Charlotte. Na pytanie: "Gdzie mam spędzic noc?" pokazała ręką: "Terminal 4 - it`s all yours".
- Dobra - myślę sobie - do 5 rano wytrzymam.
Dzwonię do Ojca Rogera, który miał czekać na mnie w Charlotte i wyjaśniam mu sytuację. Przy okazji spotykam miłych ludzi z Niemiec - ojciec z córką - czekają na poranny lot, jak zresztą ok. setki pasażerów, bo marunki atmosferyczne uniemożliwiają start niektórych samolotów. Sadowimy się więc razem z amerykańskim studentem na fotelach i rozmawiając czekamy na poranek. Obejrzeliśmy film na laptopie, potem zdjęcia Jacka na jego Apple`u. Trochę pospałem i nagle mój budzik powiedział, że mam wstawać. Kolejka do odpraw była ogromna. Stanąłem cierpliwie, żeby po 45 minutach stania usłyszeć: "Pasażerowie do Cincinati, proszę z mną." Lot odwołany. Miła pani mówi: "Pleci pan do Pitsburgha, potem do Atlanty i do Charlotte".
Ok. Mam czas do 9.00. Przechodzę przez kontrolę: "Proszę zdjąć buty, wyjąć komputer z torby, podnieść nogę, itd." Czekam. Otwierają w końcu sklepiki i bary (ok. 7.00). Zjadam fantastyczne, europejskie śniadanie za 13 $ (kawa tylko lurowata - reszta smakuje mi, jakbym od wczoraj nic nie jadł) i dowiaduje się, że lot do Pitsburgha jest opóźniony o 2 godziny. Moje dalsze połączenia też przepadną, więc słyszę tym razem: "Poleci pan przez nie przez Atlantę ale Cincinati". W Charlotte mam być wieczorem. Dzwonię znowu do Ojca Rogera. Ten daje mi radę, żeby spróbować dotrzec do Ashevile. Ok. Najpierw lecę do Pitsburgha. Wysiadając słyszę od miłem pani stewardesy: "Good bye", po czym udaję się do miłej pani w okienku, dowiaduję się, że coś tam było opóźnione, poleci teraz, więc jak chcę do Ashevile to mam wsiadać do tego samolotu, z którego przed chwilą wysiadłem i polecę do Cincinati. Wsiadając mówię miłej pani stewardesie: "Helo again", widzę jej zaskoczoną minę, po czym po godzince docieram do Cincinati. Jeszcze tylko 2,5 godziny czekania i mam samolot do Ashevile. Czeka na mnie Diakon James. Padam z nóg, ale tylko biorę prysznic, drzemię godzinkę i jedziemy do niemieckiej restauracji, gdzie mamy kolację.
Kiedy wreszcie kładę się do łóżka - mam świadomość, że moja podróż zakończyła się.
"Welcome to America" - 4 lipca (Dzień Niepodległości) w następnym odcinku.

Von piotr um 22:23h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

wtorek, 5. lipca 2005
Well...
Po 38 godzinnej podrozy (z noca na lotnisku JFK) dotarlem w koncu na miejsce.
Jestem w katolickiej parafii w Polnocnej Karolinie (diecezja Charlotte).
Mam tu zastepowac ksiezy, ktorzy udaja sie na urlopy i przy okazji poduczyc sie angielskiego.
Wzialem swojego laptopa, ale na razie korzystanie z niego uniemozliwia gniazdko do pradu - oni maja zupelnie inne. Nie moge tez podlaczyc golarki (he, he). Podobno w domu, gdzie mieszkam jest bezprzewodowy internet, wiec bedzie okazja opisac przygody z podrozy i Dzien Niepodleglosci w USA.
Tymczasem z biura parafialnego, specjalnie dla bloggera - Piotr Iron Kolonko...

Von piotr um 19:26h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 1. lipca 2005
Siedzę właśnie z Jackiem na zatłoczonym lotnisku w Warszawie.
Mój lot do NYC jest opóźniony o 90 min., ale jest przynajmiej internet bezprzewodowy...

Szczegóły z wyjazdu już wkrótce - mam nadzieję, że będzie tam net...

Von piotr um 15:20h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 29. czerwca 2005
Don't worry Roman.
Roman: Jak mam powiedzieć rodzicom, że drugi raz oblałem?
Adrian: Napisz im kartkę:
"Kochani zdawałem właśnie Egzamin Dojrzałości.
U mnie wszystko "po staremu" - właściwie bez większych zmian.
Pozdrawiam."

Von piotr um 21:42h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

Są już wyniki matury.
Dla tych, co oblali...

Roman nie wstydził się swojej wiedzy.
Nie miał się czego wstydzić...

Von piotr um 12:44h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 26. czerwca 2005
Ochrzciłem dzisiaj Karola - syna Doroty i Szymona...
Napisałem mu:
"Tylu wielkich ludzi przed Tobą nosiło to imię.
Pamiętaj, że prawdziwą wielkością jest DOBRO".

Spotkam się dziś w B. z całym rocznikiem. Nie widziałem chłopaków od dawna. Już się cieszę na to spotkanie...

Von piotr um 23:00h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 24. czerwca 2005
Służba zdrowia choruje...
Pani Teresa jak zwykle wstała rano i poszła na 6.30 do kościoła. Wróciła i... siadając poczuła ból. Na tyle silny, żeby nie móc się poruszyć. Po dwóch godzinach czołgania się w bólu dotarła do aparatu telefonicznego. Zadzwoniła do nas. Błyskawicznie wezwalismy pogotowie. Karetka przyjechała już po 20 minutach. Lekarz dokonał oględzin - dosyć bolesnych, bo p. Teresa krzyczała - zaaplikował zastrzyk przeciwbólowy i napisał: Podejrzenie złamania. Zalecane RTG stawu biodrowego. "Trzeba zabrać pacjentkę do szpitala - przyjedzie karetka przewozowa" usłyszeliśmy. Czas płynął. Po półtorej godziny od wyjścia lekarza moja mama zadzwoniła, żeby zapytać co się dzieje. "Zastrzyk przeciwbólowy przestaje działać, czekamy na przewozówkę". Usłyszała, że "karetka jest zepsuta - robimy, co możemy, żeby naprawić". Po kolejnych 30 minutach karetka przyjechała, tylko do domu obok. "Ktoś nam mówił, że od podwórka, więc tak wjechaliśmy".
"Która to noga? Lewa? To będzie problem". Sanitariusze najwyraźniej skonfudowani.
"Jakby to zrobić?"
"Podłożymy coś. Ma pani jakiś koc?". Położenie na noszach to krzyk bólu pani Teresy. "Niestety nie możemy zabrać nikogo poza pacjentką - nie ma na zleceniu". No to jedziemy z mamą za ambulansem. W bramie problem, bo nie mamy przepustki, w końcu docieramy do Izby przyjęć. Tu kolejne przerzucanie pani Teresy z noszy na stół - okrzyk bólu i identyczne jak w domu badanie - znowu bolesne. Lekarz zapisuje: podejrzenie złamania. Zalecenie RTG stawu biodrowego. Znowu przerzucają pacjentkę na nosze - okrzyk bólu. Teraz problem z "pasami".
"To nie są od tych noszy".
"K. mać, znowu strażacy ukradli."
"Te są jakieś stare."
Dialog spokojnie rozwija się w kierunku wniosku: "Jakoś przypniemy tymi, ale przecież były nowe pasy do wszystkich noszy niedawno".
Czekamy z mamą kolejne 3 kwadranse. Pielęgniarz zdradza nam, że "złamanie - pójdzie na ortopedię". Znowu jakiś czas trwa zapisywanie i wypełnianie rubryczek, po czym słyszę siedząc na korytarzu, jak lekarz tłumaczy coś mojej mamie pokazując zdjęcie RTG. Mama wychodzi do mnie i wyjaśnia, że pani Teresa nie zostanie w szpitalu. Mamy ją zabrać, chociaż każdy ruch sprawia jej ból. Jak przewieźć ją samochodem osobowym i co zrobić dalej - nie jest do końca jasne. Na szczęście wychodzi lekarz. Próbuję zapytać o coś, ale szybko rzuca kontrolne pytanie: "Jest pan z rodziny pacjentki?" Uważnie mnie obseruje, jakby czekając na odpowiedź, że "nie". Wówczas usłyszałbym: "Nie moge udzielić panu żadnych informacji". "Jestem siostrzeńcem" - kłamię i dowiaduję się, że "odział urazowo-ortopedyczny jest oddziałem o charakterze przed- i po-zabiegowym. Z powodu rozrusznika serca, jaki posiada pani Teresa, nie nadaje się ona do żadnego zabiegu. W związku z tym jej przebywanie na oddziale jest niemożliwe".
"Co to znaczy?" - nie udaję, naprawdę nie rozumiem.
"To nie jest odział opiekuńczy. Pacjentkę trzeba gdzieś zabrać."
"Ale ona nie może nawet usiąść."
"Przewieziecie państwo do domu, a potem rodzina powinna się zająć".
"A gdyby nie miała rodziny?" - drążę.
"Proszę pana, takie są przepisy".
Na szczęście dzwoni córka pani Teresy - utknęła w korku na jednej z nielicznych w Polcse autostrad. Za godzinę powinna tu dotrzeć.
"Panie doktorze, córka będzie za godzinę".
"Dobrze, pacjentka poczeka na Izbie przyjęć".
"Tylko ona tak już jest unieruchomiona od 7 rano - ani zjeść, anie się załatwić".
"Faktycznie zacewnikujemy".
"Dzięki".
Czekamy. Czas płynie powoli. Z nudów roglądam się uważnie po "szpitalu". Przypomina jakieś koszary stare. Pod sufitem jakieś rury - trochę jak z "Obcego". To ten sam szpital, w którym przywieziony do Izby Przyjęć ok. 22.00 pacjent - mój wujek - obudził się nad ranem na głos pielęgniarki: "Co pan tu robi?" "Miałem zaczekać". "O Boże, zpomnieliśmy o panu". Zawsze myślałem, że ta historia jest zmyślona... Starą dwukołówką przywożą obiad. Zapach uderza z dużą siłą. Wychodzę na zewnątrz. Pokrzywy mniej więcej mojego wzrostu. Przed odrapanymi drzwiami stoi "karetka" - Polonez z dumnie brzmiącym napisem: "Dar załogi zakładu sprzęgieł w K."
"Chyba dar z okazji Olimpiady w Moskwie pomyślałem słysząc jak rdza do rdzy mówi: "Poloneza czas zacząć".
Oględziny wnętrza wypadły nie mniej ciekawie: podziurawione pokrowce na siedzenia, jakiś stary worek, kilka gratów, coś jakby butla i rama na nosze. A czas płynął. Pani Teresa dzielnie nie skarżyła się na ból, chociaż pytana, czy boli szczerze odpowiadała, że "okrutnie boli".
Korek na autostradzie okazał się spory. Ok. godz. 16.00
dotarła na miejsce córka pani T. ze swoim mężem.
W międzyczasie, lekarz wyszedł na zewnątrz, Mogliśmy porozmawiać swobodnie. Dowiedziałem się, że to "popier...ny kraj, przepisy są, jakie są". Okazało się, że można zostawić panią Teresę na oddziale na "dzien, dwa", zanim rodzina czegoś nie wymyśli.
Godz.16.30. 85-letnia pani Teresa po ok. 9 godzinach od złamania biodra trafia na salę szpitalną.
Powrót. Mijajmy kolejne budynki szpitalno-koszarowe. "Witamy gości weselnych" - na terenie szpitala jest sala, którą można wynająć na przykład na wesele.
Czarny, wyleniały kundel sprzed bramy nawet nie podnosi głowy.
Wracając z mamą do domu, w samochodzie słuchamy audycji o młodych ludziach wyjeżdżających na Zachód.
Moment jest taki, że jakoś ich nawet trochę rozumiem...

Von piotr um 17:07h| 8 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 23. czerwca 2005
Koszmar...
Czy 85-letnia kobieta ze złamanym biodrem może trafić na salę szpitalną po 9 godzinach od złamania?
Może...
Jutro o pani Teresie i polskiej służbie zdrowia...

Von piotr um 22:56h| 0 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

poniedzia?ek, 20. czerwca 2005
Szymon mi przysłał "Don`t speak" Anny M. Jopek.
To nic, że przez modem ściągałem i ściągałem tego maila. Warto było.
Rzeczywiście, po usłyszeniu I couldn`t speak ...
Chyba całą płytkę trzeba będzie kupić.
Tylko czy ona już jest w sklepach?

Von piotr um 16:00h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment