... newer stories
poniedzia?ek, 15. sierpnia 2005
I hate poranki.
piotr, 00:17h
Wstałem, westchnąłem do Jezusa, ogoliłem się, umyłem zęby, wziąłem prysznic i... obudziłem się.
Taka była kolejność wydarzeń.
Nie lubię poranków, ale jestem dla nich tolerancyjny.
Niech sobie będą. Nie muszę ich kochać. Akceptuję je i liczę, że kiedyś się poprawią te przebrzydłe poranczyska.
A teraz popołudniowa "dogrywka". Przemiła godzinka na dokończenie nocnego procesu regeneracji organizmu polegającej na czasowym "wyłączeniu" świadomości poprzez uśpienie...
Taka była kolejność wydarzeń.
Nie lubię poranków, ale jestem dla nich tolerancyjny.
Niech sobie będą. Nie muszę ich kochać. Akceptuję je i liczę, że kiedyś się poprawią te przebrzydłe poranczyska.
A teraz popołudniowa "dogrywka". Przemiła godzinka na dokończenie nocnego procesu regeneracji organizmu polegającej na czasowym "wyłączeniu" świadomości poprzez uśpienie...
sobota, 13. sierpnia 2005
piotr, 08:48h

Siedzę sobie w Stanach i szoku (pozytywnego) doznaję widząc ilość przeciwników aborcji.
Jakim cudem Sąd Najwyższy na nią zezwolił?
No tak, Sąd Najwyższy zalegalizował też niewolnictwo, a jego wyroki nie zależą od ilości zwolenników, czy przeciwników danego poglądu (ponoć).
Właściwie, każda matka będąc w ciąży powinna mieć możliwość oddania dziecka - podobno ma, to dlaczego zabijają?
Matka Teresa z Kalkuty powiedziała, że jeśli jakaś matka ma lęk i strach - niech nie zabija, tylko przyniesie to dziecko do niej.
Gdyby, choć odrobinę wzrosła liczba adopcji w naszym kraju może lęk przed oddaniem dziecka do Bidula byłby mniejszy i uratowalibyśmy więcej dzieciaków...
Rodziny katolickie adoptujcie dzieci – wyobrażam sobie masowy ruch i puste Domy Dziecka.
Tak sobie w środku nocy bredzę, czytając naklejki antyaborcyjne.

"I'm a child not a choice."
czwartek, 11. sierpnia 2005
Nazwany na cześć ostatniego papieża...
piotr, 08:18h
Gary i Nicky zdecydowali się nie zabijać swojego dziecka. Niemal od początku wiedzieli, że umrze - mózg nie rozwinął się prawidłowo. Jednak nie myśleli o aborcji.
Dziś mieliśmy Mszę Pogrzebową Johna Paula. Urodził się w czwartek, ochrzczono go w szpitalu. Była tam rodzina i przyjaciele. Przyjechał proboszcz udzielił sakramentu Bierzmowania. Dziecko umarło po kilku godzinach - w ramionach rodziców.
Byłem kiedyś na pięknym Pogrzebie - siostra Regina jest pewnie ze swoim Oblubieńcem.
Ten Pogrzeb też był piękny.
Pełen nadziei.
Gdy niosłem małą trumienkę modliłem się: "John Paul, kiedy mnie tak będą nieśli - bądź przy mnie tak, jak ja teraz przy Tobie jestem."
I jestem pewny, że mnie słyszał, i jestem pewny, że mnie będzie wspierać...

Dziś mieliśmy Mszę Pogrzebową Johna Paula. Urodził się w czwartek, ochrzczono go w szpitalu. Była tam rodzina i przyjaciele. Przyjechał proboszcz udzielił sakramentu Bierzmowania. Dziecko umarło po kilku godzinach - w ramionach rodziców.
Byłem kiedyś na pięknym Pogrzebie - siostra Regina jest pewnie ze swoim Oblubieńcem.
Ten Pogrzeb też był piękny.
Pełen nadziei.
Gdy niosłem małą trumienkę modliłem się: "John Paul, kiedy mnie tak będą nieśli - bądź przy mnie tak, jak ja teraz przy Tobie jestem."
I jestem pewny, że mnie słyszał, i jestem pewny, że mnie będzie wspierać...

?roda, 10. sierpnia 2005
piotr, 07:25h
Kamizelki nie były pomarańczowe tylko niebiesko-żółte, w pontonie nie było 8 osób tylko 6, za to wodospadów było sporo.
Zaczęło się niewinnie - wsiedliśmy do starego autobusu - w kaskach i kamizelkach, z wiosłami w ręku i ruszyliśmy w górę rzeki. Przewodnicy zabawiali nas żartami typu: "Kto robi to po raz pierwszy ręka do góry". 25 rąk w górze. "OK, nazywamy to jazda autobusem. Polega to na siedzeniu i czekaniu, aż dojeziemy".
Tego typu żarty umilały podróż. Jedynym, który się nawet nie uśmiechnął był Matt - przed południem zwichnął sobie ramię. To był jakiś znak przyszłych przygód.
Zaczęło się kiedy Jeff powiedział o zasadach bezpieczeństwa. "Jeśli wpadniecie do wody, nigdy, pod żadnym pozorem nie próbujcie dotykać stopami dna lub stawać na dnie. Jeśli stopa zostanie uwięziona między skałami prąd wody ściągnie waszą głowę na dół. Lepiej położyć się na plecach tak, żeby widzieć swoje palce od nóg. Jeśli nie ma skał i wodospadów próbujcie płynąć w kierunku brzegu. Będzie kilka bardzo niebezpiecznych miejsc, przed którymi powiem wam w którą stronę płynąć w razie wypadnięcia - w prawo, czy w lewo, żeby uniknąć ostrych skał."
Zabrzmiało to profesjonalnie i niebezpiecznie. Pokaz chwytania wiosła i podawania go tonącemu był jeszcze ciekawszy. Zastanawiałem się czy hełm nie będzie przeszkadzał w wodzie, czy tratwa się nie przewróci, co będzie na kolację i tak zastanawiając się wsiadłem i popłynąłem.
Ekipa 6-osobowa. Prowadzący - Jeff - jest właścicielem firmy, która spływy organizuje. On wydawał komendy próbując przekrzyczeć huk fal, piany, i wodospadów.
Przygoda była niesamowita włącznie z kontrolowanym wywróceniem tratwy na koniec.
Jeszcze tylko 1,5 godziny jazdy do domu (Skąd by tu wziąć suche ciuchy? "Noah, potrzebne ci te spodenki?") i zmęczony kładę się spać. Za Oceanem 4.15.
Właściwie nie opowiedziałem o parafialnym campie dla młodzieży z High School, w którym uczestniczymy od poniedziałku. Pierwszego dnia odwiedziliśmy klasztor Benedyktynów i opowiadaliśmy o życiu mnichów, dzisiaj wędrówka w górach, lunch na małej wysepce pośrodku górskiej rzeki i rozmowa o św. Teresie z L. Jutro jedziemy do prawosławnej cerkwi.
Dzieciaki są fajne. Dużo się od nich uczę slangowych powiedzonek. Staram się też trochę o Polsce wiadomości przemycić. W samochodzie puszczałem im Chopina i nawet sporo wiedzieli o Europie w XIX w.
Za Oceanem 4.25. U mnie 6 godzin wcześniej.
Idę spaaaaać...
Zaczęło się niewinnie - wsiedliśmy do starego autobusu - w kaskach i kamizelkach, z wiosłami w ręku i ruszyliśmy w górę rzeki. Przewodnicy zabawiali nas żartami typu: "Kto robi to po raz pierwszy ręka do góry". 25 rąk w górze. "OK, nazywamy to jazda autobusem. Polega to na siedzeniu i czekaniu, aż dojeziemy".
Tego typu żarty umilały podróż. Jedynym, który się nawet nie uśmiechnął był Matt - przed południem zwichnął sobie ramię. To był jakiś znak przyszłych przygód.
Zaczęło się kiedy Jeff powiedział o zasadach bezpieczeństwa. "Jeśli wpadniecie do wody, nigdy, pod żadnym pozorem nie próbujcie dotykać stopami dna lub stawać na dnie. Jeśli stopa zostanie uwięziona między skałami prąd wody ściągnie waszą głowę na dół. Lepiej położyć się na plecach tak, żeby widzieć swoje palce od nóg. Jeśli nie ma skał i wodospadów próbujcie płynąć w kierunku brzegu. Będzie kilka bardzo niebezpiecznych miejsc, przed którymi powiem wam w którą stronę płynąć w razie wypadnięcia - w prawo, czy w lewo, żeby uniknąć ostrych skał."
Zabrzmiało to profesjonalnie i niebezpiecznie. Pokaz chwytania wiosła i podawania go tonącemu był jeszcze ciekawszy. Zastanawiałem się czy hełm nie będzie przeszkadzał w wodzie, czy tratwa się nie przewróci, co będzie na kolację i tak zastanawiając się wsiadłem i popłynąłem.
Ekipa 6-osobowa. Prowadzący - Jeff - jest właścicielem firmy, która spływy organizuje. On wydawał komendy próbując przekrzyczeć huk fal, piany, i wodospadów.
Przygoda była niesamowita włącznie z kontrolowanym wywróceniem tratwy na koniec.
Jeszcze tylko 1,5 godziny jazdy do domu (Skąd by tu wziąć suche ciuchy? "Noah, potrzebne ci te spodenki?") i zmęczony kładę się spać. Za Oceanem 4.15.
Właściwie nie opowiedziałem o parafialnym campie dla młodzieży z High School, w którym uczestniczymy od poniedziałku. Pierwszego dnia odwiedziliśmy klasztor Benedyktynów i opowiadaliśmy o życiu mnichów, dzisiaj wędrówka w górach, lunch na małej wysepce pośrodku górskiej rzeki i rozmowa o św. Teresie z L. Jutro jedziemy do prawosławnej cerkwi.
Dzieciaki są fajne. Dużo się od nich uczę slangowych powiedzonek. Staram się też trochę o Polsce wiadomości przemycić. W samochodzie puszczałem im Chopina i nawet sporo wiedzieli o Europie w XIX w.
Za Oceanem 4.25. U mnie 6 godzin wcześniej.
Idę spaaaaać...
poniedzia?ek, 8. sierpnia 2005
piotr, 09:58h
Pierwsza próba zamordowania mnie nie powiodła się.
Greg - rudowłosy, rudobrody bandyta z lasu, o złotym sercu - zabrał nas dziś na wycieczkę w góry rowerami. Trochę padało, ale co tam.
Założyliśmy specjalne skarpetki rowerzystów, spodenki, w których czułem się jakbym miał pieluchę (za to miękko było) i koszulki, ja z nazwą pewnego miasta w północno zachodniej Polsce i głową gryfa w koronie.
Zapakowaliśmy się do vana Grega, rowery na bagażnik i podjechaliśmy do miejsca, skąd mieliśmy zacząć jazdę. W międzyczasie zaczęło trochę bardziej padać, ale co tam.
Po 15 minutach ciągłego podjazdu miałem płuca w ustach, ale nie dałem poznać nic po sobie, tylko zacisnąłem zęby i jechałem - ciągle pod górę. Kiedy już miałem wymięknąć uratował mie pierwszy wodospad. Zostawiliśmy rowery na drodze (i tak nikt nie ukradnie w tym kraju, zresztą miejsce było średnio dostępne) i wspięliśmy się nieco.
Potem znów podjazd i ból w udach i znowu zostawiliśmy rowery, by wspiąć się do kolejnego wodospadu. Tym razem podeszliśmy rzeką mocząc się po pas w wodzie, co nie miało większego znaczenia, bo mokrzy byliśmy od deszczu i od niedawnej przeprawy przez inną rzekę (rower w ręce i do wody).
Potem zobaczyliśmy ciekawe miejsce - skała pod wodą nachylona i śliska, że można zjechać w dół. Woda wcale nie taka zimna - jak człowiek zmarznięty, to nawet górska rzeczka jest ciepła. Poślizgalismy się klka minut i wróciliśmy odnależć rowery.
Zjazd z pagórka był szaleństwem, które podobało mi się bardzo. Stromizna niezła, ścieżka wąska, zabłocona, krzczory, drzewa, kłody, błota i brak błotników.
Do samochodu dotarliśmy umorusani i zmachani. "Pot, błoto i krew" stwierdził Greg oglądając swoją przejechaną kolcami z jakichś krzewów rękę.
Rzuciliśmy okiem na hodowlę pstrągów, wzbudzając swym wyglądem zainteresowanie nielicznych, ukrytych pod parasolami turystów i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem Greg wynalazł miły parking w środku lasu, skąd mieliśmy rozpocząć następny etap jechania przez godzinę pod górkę, żeby przez 20 minut zjeżdżać inną drogą.
Odpięliśmy rowery, zjedliśmy po kawałku "Energy Ball" produkcji Grega (sezamki, orzechy, cukier, oliwa z oliwek i cośtam jeszcze zapoieczone razem w jednolitą masę) i nie zważając na wszechobecne krople zimnego deszczu po prostu wsiedliśmy i jazda.
Po ok. pół mili przestałem widzieć Grega, który był kilka metrów przede mną. Deszcz zmienił się w ulewę, ulewa w nawałnicę i po jakiejś mili wiedzieliśmy, że dalej jechać się nie da. Ktoś tylko musiał to powiedzieć pierwszy. Greg nieśmiało proponował, żebyśmy zawrócili, a nie słysząc sprzeciwu podjął decyzję: "Odwrót".
Jak później opowiadał, 10 lat temu pewnie jechałby dalej, nie zważając na nic. Dziś jest mądrzejszy o doświadczenie "prawie hipotermii" sprzed kilku lat, kiedy to nie podjął mądrej decyzji, żeby zawrócić.
W samochodzie znalazł się suchy ręcznik (cudowny) i wykręciwszy koszulki ruszyliśmy w drogę do domu.
Jeszcze tylko jeden wodospad po drodze ("dla leniwych, bo prawie nie trzeba iść, tylko wysiadasz z auta i widzisz"- to cytat z Grega) i prawie się skończyło.
Prawie, bo Greg zaplanował jeszcze jedną atrakcję. Śliska Skała - bo tak się to cudo nazywa - jest ogromną, naturalną zjeżdżalnią. Wstęp jest płatny, za to pod mini daszkiem siedzi ratownik. Ludzi sporo - przeważnie krzyczą zjeżdżając na dół, gdzie wpada się do dość głębokiego (8 stóp) rozlewiska. Skała jest śliska i idąc pod górę jej skrajem trzeba się trzymać barierki. Potem usiąść na tyłku i... jazda w dół.
Pozjeżdżałem do woli. Nawet koszulki nie ściągałem, tylko tak, jak stałem - w butach i spodenkach w tej lodowatej tym razem, górskiej wodzie. Nie było nawet porównania z małą skałką na której jeździliśmy kilka godzin wcześniej w lesie. Tamta wówczas wydawała mi się taka ogromna, gdy zobaczyłem tą - zapomniałem o poprzedniej.
W domu gorący prysznic, aspiryna ("Po co to?", "A tak, wiesz, na wszelki wypadek") i trzecia część Władcy Pierścieni.
We wtorek, kolejną próbe zabicia mnie podejmie Larry - jedziemy na spływ dziką rzeką. Już to widzę: pomarańczowe kamizelki, wielki ponton i osiem osób krzyczących tuż przed sto dwudziestym ósmym wodospadem. Tylko Meryl Strip brakuje...
Greg - rudowłosy, rudobrody bandyta z lasu, o złotym sercu - zabrał nas dziś na wycieczkę w góry rowerami. Trochę padało, ale co tam.
Założyliśmy specjalne skarpetki rowerzystów, spodenki, w których czułem się jakbym miał pieluchę (za to miękko było) i koszulki, ja z nazwą pewnego miasta w północno zachodniej Polsce i głową gryfa w koronie.
Zapakowaliśmy się do vana Grega, rowery na bagażnik i podjechaliśmy do miejsca, skąd mieliśmy zacząć jazdę. W międzyczasie zaczęło trochę bardziej padać, ale co tam.
Po 15 minutach ciągłego podjazdu miałem płuca w ustach, ale nie dałem poznać nic po sobie, tylko zacisnąłem zęby i jechałem - ciągle pod górę. Kiedy już miałem wymięknąć uratował mie pierwszy wodospad. Zostawiliśmy rowery na drodze (i tak nikt nie ukradnie w tym kraju, zresztą miejsce było średnio dostępne) i wspięliśmy się nieco.
Potem znów podjazd i ból w udach i znowu zostawiliśmy rowery, by wspiąć się do kolejnego wodospadu. Tym razem podeszliśmy rzeką mocząc się po pas w wodzie, co nie miało większego znaczenia, bo mokrzy byliśmy od deszczu i od niedawnej przeprawy przez inną rzekę (rower w ręce i do wody).
Potem zobaczyliśmy ciekawe miejsce - skała pod wodą nachylona i śliska, że można zjechać w dół. Woda wcale nie taka zimna - jak człowiek zmarznięty, to nawet górska rzeczka jest ciepła. Poślizgalismy się klka minut i wróciliśmy odnależć rowery.
Zjazd z pagórka był szaleństwem, które podobało mi się bardzo. Stromizna niezła, ścieżka wąska, zabłocona, krzczory, drzewa, kłody, błota i brak błotników.
Do samochodu dotarliśmy umorusani i zmachani. "Pot, błoto i krew" stwierdził Greg oglądając swoją przejechaną kolcami z jakichś krzewów rękę.
Rzuciliśmy okiem na hodowlę pstrągów, wzbudzając swym wyglądem zainteresowanie nielicznych, ukrytych pod parasolami turystów i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem Greg wynalazł miły parking w środku lasu, skąd mieliśmy rozpocząć następny etap jechania przez godzinę pod górkę, żeby przez 20 minut zjeżdżać inną drogą.
Odpięliśmy rowery, zjedliśmy po kawałku "Energy Ball" produkcji Grega (sezamki, orzechy, cukier, oliwa z oliwek i cośtam jeszcze zapoieczone razem w jednolitą masę) i nie zważając na wszechobecne krople zimnego deszczu po prostu wsiedliśmy i jazda.
Po ok. pół mili przestałem widzieć Grega, który był kilka metrów przede mną. Deszcz zmienił się w ulewę, ulewa w nawałnicę i po jakiejś mili wiedzieliśmy, że dalej jechać się nie da. Ktoś tylko musiał to powiedzieć pierwszy. Greg nieśmiało proponował, żebyśmy zawrócili, a nie słysząc sprzeciwu podjął decyzję: "Odwrót".
Jak później opowiadał, 10 lat temu pewnie jechałby dalej, nie zważając na nic. Dziś jest mądrzejszy o doświadczenie "prawie hipotermii" sprzed kilku lat, kiedy to nie podjął mądrej decyzji, żeby zawrócić.
W samochodzie znalazł się suchy ręcznik (cudowny) i wykręciwszy koszulki ruszyliśmy w drogę do domu.
Jeszcze tylko jeden wodospad po drodze ("dla leniwych, bo prawie nie trzeba iść, tylko wysiadasz z auta i widzisz"- to cytat z Grega) i prawie się skończyło.
Prawie, bo Greg zaplanował jeszcze jedną atrakcję. Śliska Skała - bo tak się to cudo nazywa - jest ogromną, naturalną zjeżdżalnią. Wstęp jest płatny, za to pod mini daszkiem siedzi ratownik. Ludzi sporo - przeważnie krzyczą zjeżdżając na dół, gdzie wpada się do dość głębokiego (8 stóp) rozlewiska. Skała jest śliska i idąc pod górę jej skrajem trzeba się trzymać barierki. Potem usiąść na tyłku i... jazda w dół.
Pozjeżdżałem do woli. Nawet koszulki nie ściągałem, tylko tak, jak stałem - w butach i spodenkach w tej lodowatej tym razem, górskiej wodzie. Nie było nawet porównania z małą skałką na której jeździliśmy kilka godzin wcześniej w lesie. Tamta wówczas wydawała mi się taka ogromna, gdy zobaczyłem tą - zapomniałem o poprzedniej.
W domu gorący prysznic, aspiryna ("Po co to?", "A tak, wiesz, na wszelki wypadek") i trzecia część Władcy Pierścieni.
We wtorek, kolejną próbe zabicia mnie podejmie Larry - jedziemy na spływ dziką rzeką. Już to widzę: pomarańczowe kamizelki, wielki ponton i osiem osób krzyczących tuż przed sto dwudziestym ósmym wodospadem. Tylko Meryl Strip brakuje...
pi?tek, 5. sierpnia 2005
Wielki |Czajnik...
piotr, 05:30h
A to sobie przeczytałem dzisiaj:
"Fundamentaliści islamscy Malezji doprowadzili do likwidacji istniejącej tam prawie ćwierć wieku niewielkiej sekty, której głównym przedmiotem czci był wielki czajnik.
31 lipca spychacze zniszczyły przedmiot kultu, a jednocześnie władze wydały zakaz istnienia tej wspólnoty religijnej."
No i kto się nie uśmiechnie wyobrażając sobie Wielki Czajnik? A przecież powinniśmy z szacunkiem podchodzić do religijności innych od nas ludzi.
Jest w tym jednak coś komicznego - wielki czajnik - okazał się dla kogoś zbyt niebezpieczny i łamiąc prawa człowieka zakazano kultu.
Smutne.
Ale jeszcze smutniejsze, na co nabiera nas szatan oferując żądnym kontaktu z Bogiem ludziom całkiem niezły chłam.
I od stuleci ludzie się nabierają... I będą się nabierać aż do końca świata.

P.S. Czy gdybym napisał: "Nie wierzcie w czajniki!" to uraziłbym czyjeś uczucia religijne?
"Fundamentaliści islamscy Malezji doprowadzili do likwidacji istniejącej tam prawie ćwierć wieku niewielkiej sekty, której głównym przedmiotem czci był wielki czajnik.
31 lipca spychacze zniszczyły przedmiot kultu, a jednocześnie władze wydały zakaz istnienia tej wspólnoty religijnej."
No i kto się nie uśmiechnie wyobrażając sobie Wielki Czajnik? A przecież powinniśmy z szacunkiem podchodzić do religijności innych od nas ludzi.
Jest w tym jednak coś komicznego - wielki czajnik - okazał się dla kogoś zbyt niebezpieczny i łamiąc prawa człowieka zakazano kultu.
Smutne.
Ale jeszcze smutniejsze, na co nabiera nas szatan oferując żądnym kontaktu z Bogiem ludziom całkiem niezły chłam.
I od stuleci ludzie się nabierają... I będą się nabierać aż do końca świata.

P.S. Czy gdybym napisał: "Nie wierzcie w czajniki!" to uraziłbym czyjeś uczucia religijne?
czwartek, 4. sierpnia 2005
piotr, 09:44h
Pewien nasz parafianin - Greg, który pracuje sobie w jakiejśtam firmie dostał od szefa na urlop możliwość spędzenia tygodnia w domku nad oceanem, do tegoż szefa należącym (znaczy, jest właścicielem domku nie oceanu). Trochę późno już jest...
W każdym razie ten parafianin -Greg, namówił mojego proboszcza, żebyśmy przyjechali na momencik odwiedzić jego i jego piękną, młodą żonę pochodzącą z Peru i małą , 6-miesięczną córeczkę, której imienia nie mogłem zapamiętać i małego 22-miesięcznego Aldricka, który mówił na mnie "Padre Pedro", bo więcej zna słów hiszpańskich niż angielskich i z którym bawiłem się zdalnie sterowanymi samochodzikami wjeżdżając w wentylator.
Back to the główny temat:
Charleston to przepiękne miasteczko. Czas zatrzymał się tu w czasie wojny secesyjnej (tak przynajmniej wyglądają budynki). My mieszkaliśmy na jednej z wysp (zwanej Wyspą Palm - wiadomo dlaczego). Mieszkaliśmy, to za dużo powiedziane. Przyjechalismy wieczorem. Zjedliśmy przepyszną kolację ze świeżutkich owoców morza w malutkiej knajpce nad samą wodą, z widokiem na kutry rybackie i sieci pełne czegośtam, co Włosi nazwaliby ryby, chociaż to coś ma rączki, nóżki, czułki, muszle i odwłoczki, co nie przeszkadzało mi z apetytem tego wcinać.
Zaraz po kolacji poszedłem spać, a rano kąpiel w oceanie, który jest bajecznie ciepły i pełen rekinów (podobno). Fantastyczna plaża, niewielu ludzi i wspaniała woda...
Jeszcze tylko 4 godziny w samochodzie (ponad 200 mil) i Charleston było wspomnieniem.
A jeśli ktoś ma problemy z wiarą w Boga powinien zobaczyć ocean o poranku...
W każdym razie ten parafianin -Greg, namówił mojego proboszcza, żebyśmy przyjechali na momencik odwiedzić jego i jego piękną, młodą żonę pochodzącą z Peru i małą , 6-miesięczną córeczkę, której imienia nie mogłem zapamiętać i małego 22-miesięcznego Aldricka, który mówił na mnie "Padre Pedro", bo więcej zna słów hiszpańskich niż angielskich i z którym bawiłem się zdalnie sterowanymi samochodzikami wjeżdżając w wentylator.
Back to the główny temat:
Charleston to przepiękne miasteczko. Czas zatrzymał się tu w czasie wojny secesyjnej (tak przynajmniej wyglądają budynki). My mieszkaliśmy na jednej z wysp (zwanej Wyspą Palm - wiadomo dlaczego). Mieszkaliśmy, to za dużo powiedziane. Przyjechalismy wieczorem. Zjedliśmy przepyszną kolację ze świeżutkich owoców morza w malutkiej knajpce nad samą wodą, z widokiem na kutry rybackie i sieci pełne czegośtam, co Włosi nazwaliby ryby, chociaż to coś ma rączki, nóżki, czułki, muszle i odwłoczki, co nie przeszkadzało mi z apetytem tego wcinać.
Zaraz po kolacji poszedłem spać, a rano kąpiel w oceanie, który jest bajecznie ciepły i pełen rekinów (podobno). Fantastyczna plaża, niewielu ludzi i wspaniała woda...
Jeszcze tylko 4 godziny w samochodzie (ponad 200 mil) i Charleston było wspomnieniem.
A jeśli ktoś ma problemy z wiarą w Boga powinien zobaczyć ocean o poranku...
?roda, 3. sierpnia 2005
piotr, 05:17h
Try to imagine:
Polski ksiądz na hiszpańskiej Mszy głosi kazanie po angielsku...
That's life.
Well, that's me!
Na szczęście Medeline tłumaczyła.
Polski ksiądz na hiszpańskiej Mszy głosi kazanie po angielsku...
That's life.
Well, that's me!
Na szczęście Medeline tłumaczyła.
poniedzia?ek, 1. sierpnia 2005
Jak zostałem rycerzem...
piotr, 06:33h

Rosario przyniósł mi do podpisania deklarację i stos broszurek, zrobili mi fotkę do biletynu, dostałem różaniec od Wielkiego Mistrza i jestem... Knight of Columbus.
Kliknij TUTAJ, żeby dowiedzieć się więcej.

sobota, 30. lipca 2005
piotr, 17:56h
Nie pojeździłem na koniu, bo deszcz padał...
Mary (sekretarka, która jest na urlopie) ma na swoim biurku mini akwarium z Rybą. Ryba był ciężko chory, gdy tu przybył i Mary bardzo powoli poprawia jego kondycję. Podaje mu jakieś lekarstwa dla tego typu zwierząt, karmi dziwnymi, małymi kuleczkami, wlewa trzy krople antybiotyku do wody.
Ryba ma na imię Legolas i jest chyba bojownikiem, ale bardzo mizernym. Z tygodnia na tydzień jednak odzyskuje siły i pewnie dojdzie do formy zanim umrze, czy raczej zdechnie.
W każdym razie Mary jest na wakacjach, a Ryba dalej w akwarium na biurku.
Kate, która chwilowo zastępuje Mary nie jest z Rybą w tak dobrych relacjach. Robi wszystko tak, jak trzeba, poza rozmawianiem ("Wróci Mary, to z nim będzie gadać, ja go tylko karmię").
Wczoraj po Mszy mała dziewczynka przyszła do biura, popatrzyła na Rybę i powiedziała czule:
"Nie martw się Rybko, Mary niedługo wróci".
A Ryba patrzył na nią tak, jakby rozumiał...
Mary (sekretarka, która jest na urlopie) ma na swoim biurku mini akwarium z Rybą. Ryba był ciężko chory, gdy tu przybył i Mary bardzo powoli poprawia jego kondycję. Podaje mu jakieś lekarstwa dla tego typu zwierząt, karmi dziwnymi, małymi kuleczkami, wlewa trzy krople antybiotyku do wody.
Ryba ma na imię Legolas i jest chyba bojownikiem, ale bardzo mizernym. Z tygodnia na tydzień jednak odzyskuje siły i pewnie dojdzie do formy zanim umrze, czy raczej zdechnie.
W każdym razie Mary jest na wakacjach, a Ryba dalej w akwarium na biurku.
Kate, która chwilowo zastępuje Mary nie jest z Rybą w tak dobrych relacjach. Robi wszystko tak, jak trzeba, poza rozmawianiem ("Wróci Mary, to z nim będzie gadać, ja go tylko karmię").
Wczoraj po Mszy mała dziewczynka przyszła do biura, popatrzyła na Rybę i powiedziała czule:
"Nie martw się Rybko, Mary niedługo wróci".
A Ryba patrzył na nią tak, jakby rozumiał...
pi?tek, 29. lipca 2005
piotr, 15:55h
A dzisiaj mam jeździć na koniu, a konie gryzą, kopią i "się patrzą"...
czwartek, 28. lipca 2005
piotr, 07:20h
Zamkąłem kościół. Chór hiszpańskojęzyczny miał próbę, ale wreszcie skończyli i mogłem, jak co wieczór cieszyć się ciszą pustej świątyni. Oczywiście, tradycyjnie już, cisza jest tylko pozorna. Wiem, że to skrzypi podłoga, bo cały dzień klimatyzacja była włączona, a teraz gorące powietrze zaczyna przenikać do wnętrza. Wiem, że syczą i cichutko strzelają zapalaone przy statule Maryi świeczki. Wiem, że to ławki "rozmawiają" w drewnianym języku.
Wiem, ale wolę sobie myśleć, że to odgłos kroków, że to św. Piotr szepcze: "Trzymaj się, imienniku". Albo św, Faustyna prostuje się, bo zdrzemnęła się nieco klęcząc. Albo św. Franciszek (to jego parafia) przycupnął nieśmiało na stopniu z tyłu i tylko patrzy.
Wracając widzę błysk na horyzoncie - może padać w nocy.
Dziki królik wystraszony pobiegł w stronę ogródka. Co on nie śpi jeszcze?

Pachnie ziołami, Maryja z groty (dopiero, co poświęconej)uśmiecha się, bo podświetlenie Tony założył.
W konfesjonale dziś po Mszy byłem i to dość długo...
I kolejka była...
To był dobry dzień w winnicy Pana...
Wiem, ale wolę sobie myśleć, że to odgłos kroków, że to św. Piotr szepcze: "Trzymaj się, imienniku". Albo św, Faustyna prostuje się, bo zdrzemnęła się nieco klęcząc. Albo św. Franciszek (to jego parafia) przycupnął nieśmiało na stopniu z tyłu i tylko patrzy.
Wracając widzę błysk na horyzoncie - może padać w nocy.
Dziki królik wystraszony pobiegł w stronę ogródka. Co on nie śpi jeszcze?

Pachnie ziołami, Maryja z groty (dopiero, co poświęconej)uśmiecha się, bo podświetlenie Tony założył.
W konfesjonale dziś po Mszy byłem i to dość długo...
I kolejka była...
To był dobry dzień w winnicy Pana...
?roda, 27. lipca 2005
piotr, 02:11h
No i zostałem sam na parafii.
Tylko na 5 dni, ale zawsze to coś.
Już mi mili ludzie samochód przyprowadzili i zatankowali (żeby ksiądz mógł sobie gdzieś pojechać).
O jedzenie nie muszę się martwić, bo mili ludzie codziennie zapraszają mnie na śniadanie, lunch i kolację.
Mam też rower, ale upał jest niemiłosierny (chociaż nie wiem, czy 102 F to dużo, ale raczej tak) i jeżdżę tylko późnym wieczorem i może spróbuję wczesnym rankiem (wątpię czy wstanę).
Mili ludzie załatwili mi bilet na Festiwal Folklorystyczny. Nie znam się na tym za bardzo i chyba nigdy wielkim fanem nie byłem, ale może uda się spotkać z zespołem tanecznym z Krakowa i wieczór okaże się całkiem sympatyczny.
Poza tym śledzę niemal na żywo dokonania pieszych pielgrzymów i nową jakość komunikacji: media, internet, smycze, konferencje prasowe, profesjonalny hymn, itd.
"Ostry" robi kawał dobrej roboty.
Modlę się za wędrujących i polecam się ich pamięci.
www.szczecinska.pl
A obrazki Matki Bożej Częstochowskiej (The Black Madonna, you know, Queen of Poland), których plik dostałem od ks. Arcybiskupa przed wyjazdem robią tu za oceanem prawdziwą furorę.
Tylko na 5 dni, ale zawsze to coś.
Już mi mili ludzie samochód przyprowadzili i zatankowali (żeby ksiądz mógł sobie gdzieś pojechać).
O jedzenie nie muszę się martwić, bo mili ludzie codziennie zapraszają mnie na śniadanie, lunch i kolację.
Mam też rower, ale upał jest niemiłosierny (chociaż nie wiem, czy 102 F to dużo, ale raczej tak) i jeżdżę tylko późnym wieczorem i może spróbuję wczesnym rankiem (wątpię czy wstanę).
Mili ludzie załatwili mi bilet na Festiwal Folklorystyczny. Nie znam się na tym za bardzo i chyba nigdy wielkim fanem nie byłem, ale może uda się spotkać z zespołem tanecznym z Krakowa i wieczór okaże się całkiem sympatyczny.
Poza tym śledzę niemal na żywo dokonania pieszych pielgrzymów i nową jakość komunikacji: media, internet, smycze, konferencje prasowe, profesjonalny hymn, itd.
"Ostry" robi kawał dobrej roboty.
Modlę się za wędrujących i polecam się ich pamięci.
www.szczecinska.pl
A obrazki Matki Bożej Częstochowskiej (The Black Madonna, you know, Queen of Poland), których plik dostałem od ks. Arcybiskupa przed wyjazdem robią tu za oceanem prawdziwą furorę.
poniedzia?ek, 25. lipca 2005
Z parafialnego biuletynu...
piotr, 04:03h
Autor: Father M.
Tłumaczenie: Ja
Spostrzegłem pewnego wieczoru, po dniu ciężkiej pracy w winnicy, że nie widziałem ojca Peter`a od porannej Mszy Św., a jeszcze mniej z nim rozmawiałem.
Był zajęty ze swoimi książkami, studiując przez cały dzień angielski. Słońce zachodziło, ale mimo wszystko nasz osiadły dzień powinien zostać wyprostowany.
Załadowałem odpowiedni sprzęt do samochodu i skierowałem się ku Highlands. "Dokąd jedziemy?" zapytał. "Na ryby, odpowiedziałem, właśnie tego potrzebuje ciało".
Jedyne dośwwiadczenie ojca Petera związane z wędkowaniem było leniwym, długotrwałym wpatrywaniem się w spławik, aż od czasu do czasu da on znać o sobie. Ta "czynność", mimo iż na swój sposób przyjemna, wymaga od ciała i umysłu tylko odrobinę więcej wysiłku niż oglądanie telewizji. My zamierzaliśmy łowić na muchę w rzece Cullasaja, co miało całkowicie zmienić jego myślenie o wędkowaniu.

Wewnątrz na wpół oświetlonego wąwozu woda wydawała się złowieszczo ciemna. Jej tajemnice i głębie nie mogły być widoczne gołym okiem. Trzeba było wczuć się w jej bieg i wyszukać te spokjne miejsca, gdzie czaiła się zawsze ostrożna ryba - marzenie wieczoru. Ojciec od razu spostrzegł, jakie to wspaniałe. Piękno, dźwięki, przygoda, koncentracja sił i zmysłów - wszystko zmieściło się w zdaniu, które wyraził: "This is unforgettable!" "Niezły angielski" pomyślałem. Łowienie zrobiło się spokojne, bo jakoś nie był to rozmowny wieczór, a i "brania" nie uświadczysz, poza pstrągami niewiele większymi od muchy. Musieliśmy zejść głębiej - to było jedyne wyjście.

Gdy miałem zamiar zmienić przynętę, pozwoliłem mojej muszce dryfować z prądem. Została wciągnięta wgłąb jakiegoś ukrytego zagłębienia. Kiedy ją wyciągnąłem, na haczyku wisiał piękny tęczowy pstrąg. One tam były, jak podejrzewałem w głębinach. Gdy tylko przynęty zostały zmienione, kolejne zanurzenie haczyka przyniosło kolejny blask tęczy. Potem przyszła kolej na ojca Petera. Stojąc na kłodzie, zawieszonej nad pędzącą rzeką, zalany wodą i podnieceniem - miał pstrąga. Walcząc odważnie i krzycząc coś (mogę tylko podejrzewać, że był to język polski) w końcu go nie wyciągnął, ale radoci mielimy co niemiara.

"Niebo nie jest dla leniwych" zwykł mawiać św. Filip Nereusz. Nie osiągniesz go na kanapie życia duchowego. "Wypłyń na głębię" przypominał nam Jan Paweł II owe tajemnicze słowa Pana. Ukryty zaś na głębokości jest nie tylko dreszcz połowu, ale i radość bycia złowionym w sieć Bożej miłości. Na odkrywaniu jej tajemniczych głębin mamy nadzieję spędzić wieczność.
Tłumaczenie: Ja
Spostrzegłem pewnego wieczoru, po dniu ciężkiej pracy w winnicy, że nie widziałem ojca Peter`a od porannej Mszy Św., a jeszcze mniej z nim rozmawiałem.
Był zajęty ze swoimi książkami, studiując przez cały dzień angielski. Słońce zachodziło, ale mimo wszystko nasz osiadły dzień powinien zostać wyprostowany.
Załadowałem odpowiedni sprzęt do samochodu i skierowałem się ku Highlands. "Dokąd jedziemy?" zapytał. "Na ryby, odpowiedziałem, właśnie tego potrzebuje ciało".
Jedyne dośwwiadczenie ojca Petera związane z wędkowaniem było leniwym, długotrwałym wpatrywaniem się w spławik, aż od czasu do czasu da on znać o sobie. Ta "czynność", mimo iż na swój sposób przyjemna, wymaga od ciała i umysłu tylko odrobinę więcej wysiłku niż oglądanie telewizji. My zamierzaliśmy łowić na muchę w rzece Cullasaja, co miało całkowicie zmienić jego myślenie o wędkowaniu.

Wewnątrz na wpół oświetlonego wąwozu woda wydawała się złowieszczo ciemna. Jej tajemnice i głębie nie mogły być widoczne gołym okiem. Trzeba było wczuć się w jej bieg i wyszukać te spokjne miejsca, gdzie czaiła się zawsze ostrożna ryba - marzenie wieczoru. Ojciec od razu spostrzegł, jakie to wspaniałe. Piękno, dźwięki, przygoda, koncentracja sił i zmysłów - wszystko zmieściło się w zdaniu, które wyraził: "This is unforgettable!" "Niezły angielski" pomyślałem. Łowienie zrobiło się spokojne, bo jakoś nie był to rozmowny wieczór, a i "brania" nie uświadczysz, poza pstrągami niewiele większymi od muchy. Musieliśmy zejść głębiej - to było jedyne wyjście.

Gdy miałem zamiar zmienić przynętę, pozwoliłem mojej muszce dryfować z prądem. Została wciągnięta wgłąb jakiegoś ukrytego zagłębienia. Kiedy ją wyciągnąłem, na haczyku wisiał piękny tęczowy pstrąg. One tam były, jak podejrzewałem w głębinach. Gdy tylko przynęty zostały zmienione, kolejne zanurzenie haczyka przyniosło kolejny blask tęczy. Potem przyszła kolej na ojca Petera. Stojąc na kłodzie, zawieszonej nad pędzącą rzeką, zalany wodą i podnieceniem - miał pstrąga. Walcząc odważnie i krzycząc coś (mogę tylko podejrzewać, że był to język polski) w końcu go nie wyciągnął, ale radoci mielimy co niemiara.

"Niebo nie jest dla leniwych" zwykł mawiać św. Filip Nereusz. Nie osiągniesz go na kanapie życia duchowego. "Wypłyń na głębię" przypominał nam Jan Paweł II owe tajemnicze słowa Pana. Ukryty zaś na głębokości jest nie tylko dreszcz połowu, ale i radość bycia złowionym w sieć Bożej miłości. Na odkrywaniu jej tajemniczych głębin mamy nadzieję spędzić wieczność.
... older stories