sobota, 9. sierpnia 2008
Biję kolejne rekordy.
Dzisiaj zaliczyłem DWA filipińskie przyjęcia jednego dnia.
Pierwsze było z okazji postawienia w ogródku kamiennych tablic z 10 Przykazaniami.
Piękny, duży dom, mnóstwo gości i oczywiście filipińskie jedzenie.
Kiri-kiri czy jak się to zwie, już rozpoznaję.
Były też rolki z mięsem w pikantno-słodkim sosie i koreańska zupa lekko zmodyfikowana w fiflipińskim stylu (shubi-shubi, czy coś podobnego).
Wieczorkiem podskoczyliśmy z Warlito do sąsiedniej parafii, gdzie nawet pani burmistrz jest Filipino.
Oglądaliśmy sobie retransmisję z otwarcia Olimpiady przygotowując z ekipą parafialną (diakon z żoną i córką, sekretarka, pan, pani i chłopak, który nas podrzucił) jakieś dwa tysiące kopert (naklej label z adresem, włóż dwa listy i kopertę zwrotną i zaklej) do wysłania.
Miła, rodzinna i Filipińska atmosfera. Dobrze, że nie było już jedzenia.
Na szczęście mój jutrzejszy pogrzeb Filipińczyka został przełożony na za tydzień, bo przecież jestem w San Francisco, nie w jakiejś Manili.
Znowu się kładę grubo po północy... Wrrrr...

Von piotr um 12:37h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 8. sierpnia 2008
Bratam się z Filipińczykami.
Wszystko przez wikarego, który jest Filipino.
Od początku jednak.
Parafia Św. Weroniki w Południowym San Francisco (można wygooglować) to nie Bronx.
Ale klimat amerykański zostaje.
Proboszcz - doktor literatury anglojęzycznej, rasa indyjska - wyjechał na miesiąc do kraju swoich przodków: tata kończy 80 lat i rodzinka zjeżdża się z całego świata.
Wikary potrzebował kogoś do pomocy na sierpień, so here I am.
Mamy tu dwie panie w biurze i panią gotująco-sprzątająco-piorącą (będzie o niej kiedyś może osobny wpis, bo jest Meksykanką i mamy mnóstwo zabawy, gdy komunikujemy się rozmawiając ona po hiszpańsku, ja po włosku).
Do tego jest emeryt Father Ted (też zasługuje na osobną notkę, chociaż nie wiem, czy się doczeka).
Father Warlito (bo takie imię nadali wikaremu rodzice) jest o 12 lat starszy ode mnie, ale wygląda na o 3 lata młodszego. Mówi, że azjatycka rasa tak ma, ale myslę, że chowa w swoim pokoju jakiś eliksir młodości. Może nawet sam go produkuje, chociaż bardziej prawdopodobne jest, że kupuje go od jakiejś 600-letniej znachorki z Filipin, albo innej południowoazjatyckiej szamanki.
Warlito zabrał mnie dzisiaj (już trzeci raz) na kolację do swoich ziomali.
Pierwszy razem było śniadanie - zaraz po moim przylocie. Miałem taki jetlag, że nie wiedziałem, jak się nazywam, czy jest dzień, czy noc i kto jest prezydentem USA (czy Polski - wszystko jedno).
Moje zdolności obronne i instynkt samozachowawczy były na tak niskim poziomie, że ku radości pani domu spróbowałem wszystkich potraw, włącznie z tradycyjną potrawką z wnętrzności szczura (żarcik), włącznie z tradycyjną polewką z krwi (powaga).
Było yami i w ogóle (niewiele pamiętam).
Drugie spotkanie z kuchnią filipińską to party u przemiłej rodzinki. Jedzonko niezłe - znowu mnóstwo tradycyjnych dań o niemożliwych do zapamiętania nazwach.
Kolejnym stałym punktem programu, jak mi wyjaśniono, jest Karaoke.
Zmuszony do zaśpiewania wybrałem nieśmiertelne Yesterday i było ok.
Warlito, który wydał nawet płytę, potrafi śpiewać. Był trochę zdziwiony, widząc moje 98 punktów, bo, jak twierdzi, biali księża nie potrafią śpiewać (jump, sing - jeden pies).
Jeszcze bardziej się zdziwił dziś wieczorem, bo Father Rick (któego pożegnalną imprezę zaszczyciliśmy naszą obecnością) i Father Andrew (zasługuje na notkę - wyświęcony na księdza w wieku 70 lat - wdowiec, ojciec 6 dzieci, dziadek 6 wnuków) śpiewali niczym Frank Sinatra i Tony Bennett (ja z moim Save the Last Dance próbowałem niczym Michael Buble podskoczyć starym mistrzom).
Father Rick zasługuje na notkę, bo jako przykładny protestancki student (urodzony w South Carolina) pojechał studiować Biblię w Ziemi Świętej, odnalazł swoją drogę w Kościele Katolickim (Rome, Sweet Home), wstąpił do seminarium dla Palestyńczyków, został księdzem i po 32 latach posługi w Palestynie wrócił do San Francisco, gdzie wykładał język arabski na uniwerku i pracował w parafii. teraz patriarcha wysyła go do LA i grupka ludzi zorganizowała przyjęcie na good bye.
Jedzenie znowu filipińskie, ale bardziej wyszukane. Wysoka jakość produktów oraz wyrafinowany sposób ich podania, jak również sam dobór potraw potwierdzały, co już samochód przywożącego nas pana i wygląd domu z zewnątrz zapowiadały: ci Filipino są już kolejnym pokoleniem emigrantów i odnieśli zwyczajny amerykański sukces - mają kupę kasy, mówią po angielsku bez śladu akcentu, skończyli dobre szkoły, a ich dzieci pójdą do jeszcze lepszych (droższych) szkół i będą zarabiać jeszcze więcej, więc zamieszkają w jeszcze lepszej dzielnicy, a na podjeździe będą stały jeszcze lepsze samochody. Z kolei dzieci ich dzieci... itd.
No dobra, mija północ, a ja mam jutro Mszę o 6.30.
Good Night, Europe.
U was wstaje dzień...

Von piotr um 12:00h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

?roda, 6. sierpnia 2008
Jak mówi przysłowie: Nie wierz przysłowiom!
Nie zawsze jest słonecznie w Kaliforni.
South San Francisco słynie z tego, że przez cały rok tonie w chmurze fogu (foga?)
Walczę dzielnie z jetlagiem, ale jest wielki (9 godzin) i mocno mnie torturuje.
Mam ok. 1 mili do stacji metra, więc pewnie wkrótce wyruszę na podbój SF. Co oni tu mają do zwiedzania? Alcatraz, Golden Gate, Opera (przegapiłem Don Giovanni'ego) i pewnie jeszcze kilka rzeczy - zobaczy się.
Pacyfik ma swój urok - skały przy plaży zawsze są jakoś bardziej malownicze niż inne typy wybrzeża.
Cały czas mam wrażenie, że to wczesna jesień...

Von piotr um 07:42h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

?roda, 2. lipca 2008
Już jestem w Dolomitach.
Miałem pewne obawy jadąc tutaj, czy odnajdę pasję i "błysk" znowu w tych samych górach.
A gdy zajechałem i spojrzałem na porosniętą drzewami skałę wiszącą nad miasteczkiem, poczułem znowu, że jestem "na swoim miejscu".
"I crott", jak nazywają je miejscowi zrobiły się wieczorem różowe od zachodzącego słońca. Powietrze tak świeże, że aż bolą płuca od szoku tlenowego. Cisza, wąskie uliczki, znajomi ludzie...
Pewnie, że najpiękniej jest tutaj we wrześniu, kiedy winogorna i figi dojrzewają, ale lipiec też ma swoje uroki...
Połączyłem się z netem w biurze, więc czasem coś skrobnę...

Von piotr um 14:29h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 20. czerwca 2008
Otek mówi, że gdy jestem w L. to na blogu dziura.
Tak niestety będzie jeszcze przez chwilę - dostęp do neta z modemu jest strasznie niewygodny.
Już pod koniec czerwca rozpocznie się akcja GREST 2008, czyli miesiąc w Dolomitach z hordą szkodników.
A wcześniej przejazdem zahaczę o Kamień.
Na wzór TVN-u mógłbym powiedzieć: "Zostańcie z nami", ale czy jeszcze ktoś to usłyszy...
W każdym razie jeśli będzie net w górach, koniec czerwca- początek lipca jakaś reaktywacja się przyda.

Von piotr um 17:24h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 9. maja 2008
Udało sie!!!
Można mi stawiać SSL po nazwisku...

Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu...

Von piotr um 18:50h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 4. maja 2008
Pisanie pracy całkowicie zasapakaja moje potrzeby twórcze. Ba, pisanie pracy mnie twórczo wyżyma. Dlatego maile nie odpisane, blog świeci pustkami a i romowy mi się jakoś nie kleją. Wszystko to jest zbyt trudne, gdy się człowiek tak twórczo wyżyje pisząc o "przyjmowaniu Królestwa jak dziecko".
W ostatnim numerze "Geo" temat miesiąca: "Izrael. W poszukiwaniu normalności". Z okolic Tel Avivu pochodzi fantastyczne zdjęcie ortodoksyjnego Żyda uprawiającego surfing. Mokre włosy (z charakterystycznymi pejsami), pianka, kolorowa deska. Można być młodym, nowoczesnym i religijnym, ba, tradycjonalistą.
Wraz z końcem kwietnia skończył się Cin, Cin, Cinema - Festival (3 Euro za bilet do kina). Za Piłę IV musiałem "piątkę" dać...
Wraz z początkiem maja rozpoczął się sezon plażowania. Jedyną częścią ciała, jakiej nie posmarowałem była górna strona stopy (tzw. podbicie). Kto by pomyślał, że można sobie ją spalić? Śródziemnomorskie słońce jest już całkiem intensywne.
Powoli klarują się moje plany wakacyjne. Lipiec, jak rok temu - wśród dzieciaków u stóp Monte Avena. Sierpień/wrzesień, jak rok temu za Wielką Wodą, choć tym razem nie w ukochanym NYC, ale z drugiej strony Wielkiego Lądu. Złośliwi mówią, że w starym hicie trzeba zmienić słowa i zamiast o kwiatach we włosach trzeba śpiewać o nauce hiszpańskiego.
If you go to SF...
"Carmen" z Andrea Bocellim w roli Don Jose. Nie mam z kim pójść, a zostało jeszcze kilka miejsc w piątym (!) rzędzie. Chyba pójdę sam...
Kiedyś marzyłem, żeby wziąć udział w wakacyjnym obozie archeologicznym dla studentów (w Izraelu). Stchórzyłem, nie wysłałem zgłoszenia. Trochę z powodów finansowych, trochę z niewiadomych powodów.
Teraz chciałbym zrobić jakiś kurs (albo kilka) z paleografii i pracować np. z prof. F., który zresztą zaprosił mnie na 25-lecie swoich Święceń Kapłańskich.
Jeśli już piszę takie rzeczy, to chyba naprawdę się twórczo wypstrykałem pisząc swoją pracę. Oby dobra była...
Ba, od niej może moja przyszłość zależy... Bzdura! "Cała nasza przyszłość jest w ręku Pana. On zatroszczy się o nas." W sumie Pan mógłby mnie wysłać na doktorat do Izraela...
O tym może w piątek coś skrobnę...
Ktoś zostawił u mnie w pokoju pilota do TV. Tak, tak, też mnie to dziwi. Kto przychodzi do sąsiada z pilotem i jeszcze go zostawia? Najlepsze, że ten pilot już ze dwa tygodnie tak sobie u mnie przebywa. I nikt go nie poszukuje. Przynajmniej nic o tym nie wiem.
Dziwny jest ten świat...

P.S. Kolejnym symptomem wyjałowienia jest nadużywanie partykuły "ba", która sama w sobie jest całkiem ciekawa. I tak jakoś tajemniczo brzmi... Boże, ratuj mnie przed czeluściami głupoty!!!!

Von piotr um 01:10h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 27. kwietnia 2008
Oddałem pierwszą wersję pracy, a potem oddałem się 4-dniowym wakacjom w mieście, które mnie całkowicie oczarowało.
Po Jerozolimie, Rzymie, Nowym Jorku i Lubsku - zdecydowanie mój HIT!

Gdzie byłem?
Podpowiem, że poza Italią...
Klimat podobny...
Morze...
Historia...
Tapas...
Olimpiada...
Bastaixos...
"Cień wiatru"...
Wszystko jasne, byłem oczywiście tutaj.

Von piotr um 01:21h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 30. marca 2008
Tak długiej przerwy jeszcze tu chyba nie było.
Żyję.
Po Wielkim Tygodniu (wyjątkowo nie w Dolomitach, tylko 100 km na południe od Rzymu) i kilku dniach urlopu w domu (niespodzianka!) jestem znowu w Wiecznym Mieście.
Zdążyłem nawet przypomnieć sobie smak najlepszej na świecie pizzy pachino.
Od poniedziałku wracam do biblioteki.
Dziękuję wszystkim za kartki, maile, życzenia, pamięć, modlitwę...

Von piotr um 02:06h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

czwartek, 6. marca 2008
"God bless Free Kosova"
czy
"Kosovo je Srbija"
?
Miej własne zdanie!
Słuchaj swojego sumienia!

Powiedz wszystkim, co myślisz!

"Jedyną przyczyną istnienia zorganizowanej przemocy jest bierność spowodowana bezmyślną zgodą, by decydowali inni".

Von piotr um 15:03h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

niedziela, 2. marca 2008
Niby człowiek ogląda wiadomości, czyta gazety i o pewnych rzeczach wie.
Ale jakoś dopiero teraz dotarła do mnie tak naprawdę Kenia.
Dopiero, gdy przemoc przeszła tuż obok i musnęła policzki swoim chłodnym oddechem, zauważyłem, że ma ona twarz.
Michael G. Kamau były student Biblicum został ukamienowany w Kenii. Pracował jako wykładowca Biblii i wicerektor Seminarium.
Podczas Mszy, na której zebrali się studenci i wykładowcy, padły słowa o przebaczeniu, bo nie o wzruszenie i lament chodzi, ale o modlitwę o pokój.
A warunkiem pokoju jest przebaczenie.
O Michaela jesteśmy spokojni - "Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i żadne nieszczęście ich nie dotknie" Mdr 3,1.
Teraz prosimy Boga, żeby dodał sił jego najbliższym.
Żeby pozwolił im zanurzyć się w Miłości, która potrafi przebaczyć wszystko...

Von piotr um 23:37h| 2 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

sobota, 23. lutego 2008
No i stało się.
Mam promotora: Klemens Stock.
Mam temat: "Mk 10, 13-16. Exegetical study".
Obym za 13 tygodni mógł napsiać: mam licencjat z nauk biblijnych.

Von piotr um 22:07h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment

 

pi?tek, 22. lutego 2008
Jutro spotykam się z profesorem Stockiem i pytam go, czy zechce poprowadzić moją pracę.
Kto może niech westchnie.

P.S. Przegrany mecz, zdarte kolana i ogromna góra rzeczy do prasowania na sobotę - fajnie mieć tylko takie problemy...

Von piotr um 00:14h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment

 

?roda, 20. lutego 2008
Bilet na mecz - 20 Euro,
Szalik "Roma-Real. Io c`ero." - 10 Euro,
Zobaczyć Stadio Olimpico wypełnione po brzegi i wielki Real przegrywający mimo lepszej gry, zaśpiewać z 70000 ludzi: "Grazie Roma" - bezcenne.

Von piotr um 19:40h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment