... newer stories
sobota, 30. sierpnia 2008
Będę pastorem*, będę pastorem...
piotr, 19:36h
Przeprowadzam się na miesiąc do Lagunitas, CA.
Jeśli będzie net, będą wpisy.
____________
* Pastor - ang. proboszcz.
Jeśli będzie net, będą wpisy.
____________
* Pastor - ang. proboszcz.
Ksiądz wtrąca się do polityki...
piotr, 11:16h
...międzynarodowej i wewnątrzamerykańskiej.
6 rano w zakrystii.
Bob: "Księże, modlimy się za Polskę".
Ja: "Dzięki, a coś szczególnego się stało?"
Bob: "No, Rosja chce was zaatakować".
Więc i tutaj już dotarło...
A właściwy wpis polityczny będzie o dzisiejszej nominacji na ewentualnego wiceprezydenta niejakiej Pani Palin.
Myślę, że mimo całego zgiełku medialnego wokół Obamy, McCain właśnie wygrał wybory.
Po pierwsze Pani Palin jest kobietą. Cały entuzjazm wokół Hillary Clinton opadł, gdy okazało się, że nie będzie numerem dwa Obamy. Część kobiecego elektoratu zwróci się zapewne ku pięknej (Miss Wasillia) gubernator Alaski.
Po drugie owa pani, reprezentuje tradycyjne wartości rodzinne (matka piątki dzieci), trud i poświęcenie macierzyńskie (najmłodsze dziecko ma zespół Downa), które nie kolidują z karierą zawodową (gubernator w młodym wieku). To jest spora przeciwwaga do świetnej, bardzo osobistej mowy żony Obamy, która oczarowała Amerykę (i mnie) swoją opowieścią o rodzicach poświęcających się dla dzieci, American Dream i Baracku w barakach (wolontariat jej męża).
Po trzecie - Pani Palin (jak mówią media) deklaruje się jako zwolenniczka ochrony życia, a to pewnie przekona niezdecydowanych wyborców katolickich, dla których dotychczasowe opcje nie były żadnymi opcjami.
Po czwarte, młodość, entuzjazm, uroda, świeżość, które dotąd były domeną tylko Obamy nagle znalazły się po stronie McCaina.
Już dzisiaj, sporo przed wyborami prorokuję: jeśli nie zdarzy się nic wyjątkowego, "Sarah Barracuda" (jej pseudonim z drużyny koszykówki i z czasów burmistrzowania) będzie świetnym Wiceprezydentem - prawą ręką Johna McCaina.
Ba, jestem gotów wydrukować ten tekst i zjeść go, jeśli to Obama wygra wybory.
Może mi to przypomnieć 4 listopada, każdy, kto dzisiaj zgadza się wydrukować i zjeść ten tekst w wypadku zwycięstwa McCaina. Deklaracje mailem lub w komentach poniżej przyjmuję jeszcze przez kilka dni...
P.S. Wymyśliłem jeszcze, że pseudonim Pani Palin można zmienić z Barakuda na Barackiller. He, he...
6 rano w zakrystii.
Bob: "Księże, modlimy się za Polskę".
Ja: "Dzięki, a coś szczególnego się stało?"
Bob: "No, Rosja chce was zaatakować".
Więc i tutaj już dotarło...
A właściwy wpis polityczny będzie o dzisiejszej nominacji na ewentualnego wiceprezydenta niejakiej Pani Palin.
Myślę, że mimo całego zgiełku medialnego wokół Obamy, McCain właśnie wygrał wybory.
Po pierwsze Pani Palin jest kobietą. Cały entuzjazm wokół Hillary Clinton opadł, gdy okazało się, że nie będzie numerem dwa Obamy. Część kobiecego elektoratu zwróci się zapewne ku pięknej (Miss Wasillia) gubernator Alaski.
Po drugie owa pani, reprezentuje tradycyjne wartości rodzinne (matka piątki dzieci), trud i poświęcenie macierzyńskie (najmłodsze dziecko ma zespół Downa), które nie kolidują z karierą zawodową (gubernator w młodym wieku). To jest spora przeciwwaga do świetnej, bardzo osobistej mowy żony Obamy, która oczarowała Amerykę (i mnie) swoją opowieścią o rodzicach poświęcających się dla dzieci, American Dream i Baracku w barakach (wolontariat jej męża).
Po trzecie - Pani Palin (jak mówią media) deklaruje się jako zwolenniczka ochrony życia, a to pewnie przekona niezdecydowanych wyborców katolickich, dla których dotychczasowe opcje nie były żadnymi opcjami.
Po czwarte, młodość, entuzjazm, uroda, świeżość, które dotąd były domeną tylko Obamy nagle znalazły się po stronie McCaina.
Już dzisiaj, sporo przed wyborami prorokuję: jeśli nie zdarzy się nic wyjątkowego, "Sarah Barracuda" (jej pseudonim z drużyny koszykówki i z czasów burmistrzowania) będzie świetnym Wiceprezydentem - prawą ręką Johna McCaina.
Ba, jestem gotów wydrukować ten tekst i zjeść go, jeśli to Obama wygra wybory.
Może mi to przypomnieć 4 listopada, każdy, kto dzisiaj zgadza się wydrukować i zjeść ten tekst w wypadku zwycięstwa McCaina. Deklaracje mailem lub w komentach poniżej przyjmuję jeszcze przez kilka dni...
P.S. Wymyśliłem jeszcze, że pseudonim Pani Palin można zmienić z Barakuda na Barackiller. He, he...
?roda, 27. sierpnia 2008
piotr, 12:14h
Widziałem dzisiaj fajną koszulkę.
Miała napis:
"Sola Scriptura"
is unbiblical.
Miała napis:
"Sola Scriptura"
is unbiblical.
poniedzia?ek, 25. sierpnia 2008
Facetowi podobno nie wypada zachwycać się kwiatkami, ale w tym przypadku jestem zdecydowanie impressed...
piotr, 11:19h
Golden Gate Park jest tylko troszkę mniejszy niż Central Park.
Spacerowałem sobie po nim dzisiaj z Michaelem.
Najpierw Dzieci Kwiaty i ich klimaty, potem dzieci-dzieci i karuzele-duperele, następnie lata 70-te i tańczący wrotkarze, w końcu wielkie jaskrawozielone trawniki założone rodzinami na kocach, ogród botaniczny z sekcjami różnych kontynentów i krain geograficznych, sukkulentarium 50 razy większe niż to w Ogrodach Watykańskich, sztuczne japońskie jeziorka, ogromne wieczniezielone iglaki - mnóstwo kwiatów, egzotycznych roślin, kolory, zapachy, dźwięki...
Przez dobrą godzinę siedzieliśmy na ławeczce karmiąc pistacjami wiewiórki. W USA nie ma rudych wiewiór - są tylko czarne i szare (siwe?).
Te z GGParku podchodzą najpierw nieśmiało, zachęcone smakiem biorą orzeszki z ręki, a z czasem wspinają się po nodze, włażą na ramiona i pozwalają sobie na znaczną poufałość wkładając sobie pistację do pyszczka, prosząc jednocześnie o drugą.
Niesamowity spektakl.
Wracając zahaczyliśmy o Festiwal Palestyński. Wciągnęliśmy jakieś arabskie jedzenie (wybierasz z menu, nie wiedząc, co dostaniesz), wypiliśmy świetną turecką kawę z kardamownem i obejrzeliśmy stoiska typu sprzedaż (rękodzieło, spożywka i materiały propalestyńskie). Michael kupił butelkę jakiegoś bardzo arabskiego oleju i koraliki z kamieni (zrobi z nich różańce). Ja myślałem o koszulce, ale wszystkie były jakieś zbyt agresywne, więc się powstrzymałem. Pośmialiśmy się wyobrażając sobie, że odlatujemy z Izraela mając na sobie taki T-shirt. Nie sądzę, żeby przyjazd na lotnisko nawet 5 godzin przed planowanym odlotem pozwoliłby na punktualne dotarcie do samolotu. Przesłuchania trwałyby zapewne kilka dni.
Wracając do parkowej flory - to coś, jakby cały rok była wiosna z wczesną jesienią - wszystko kwitnie, czasem owocuje plus nie ma upału - słońce, łagodna temperatura, ale bez żaru -przez 365 dni.
Warunki świetne dla różnych dziwacznych roślin. Kolibry są czymś bardzo normalnym w ogródkach. To wprawdzie ptaki nie rośliny, ale chciałem podkreślić egzotykę miejsca. BTW nawet papugi żyją sobie na dziko w jednym z parko-ogrodów San Francisco.
Jednym słowem świetne popołudnie...
Spacerowałem sobie po nim dzisiaj z Michaelem.
Najpierw Dzieci Kwiaty i ich klimaty, potem dzieci-dzieci i karuzele-duperele, następnie lata 70-te i tańczący wrotkarze, w końcu wielkie jaskrawozielone trawniki założone rodzinami na kocach, ogród botaniczny z sekcjami różnych kontynentów i krain geograficznych, sukkulentarium 50 razy większe niż to w Ogrodach Watykańskich, sztuczne japońskie jeziorka, ogromne wieczniezielone iglaki - mnóstwo kwiatów, egzotycznych roślin, kolory, zapachy, dźwięki...
Przez dobrą godzinę siedzieliśmy na ławeczce karmiąc pistacjami wiewiórki. W USA nie ma rudych wiewiór - są tylko czarne i szare (siwe?).
Te z GGParku podchodzą najpierw nieśmiało, zachęcone smakiem biorą orzeszki z ręki, a z czasem wspinają się po nodze, włażą na ramiona i pozwalają sobie na znaczną poufałość wkładając sobie pistację do pyszczka, prosząc jednocześnie o drugą.
Niesamowity spektakl.
Wracając zahaczyliśmy o Festiwal Palestyński. Wciągnęliśmy jakieś arabskie jedzenie (wybierasz z menu, nie wiedząc, co dostaniesz), wypiliśmy świetną turecką kawę z kardamownem i obejrzeliśmy stoiska typu sprzedaż (rękodzieło, spożywka i materiały propalestyńskie). Michael kupił butelkę jakiegoś bardzo arabskiego oleju i koraliki z kamieni (zrobi z nich różańce). Ja myślałem o koszulce, ale wszystkie były jakieś zbyt agresywne, więc się powstrzymałem. Pośmialiśmy się wyobrażając sobie, że odlatujemy z Izraela mając na sobie taki T-shirt. Nie sądzę, żeby przyjazd na lotnisko nawet 5 godzin przed planowanym odlotem pozwoliłby na punktualne dotarcie do samolotu. Przesłuchania trwałyby zapewne kilka dni.
Wracając do parkowej flory - to coś, jakby cały rok była wiosna z wczesną jesienią - wszystko kwitnie, czasem owocuje plus nie ma upału - słońce, łagodna temperatura, ale bez żaru -przez 365 dni.
Warunki świetne dla różnych dziwacznych roślin. Kolibry są czymś bardzo normalnym w ogródkach. To wprawdzie ptaki nie rośliny, ale chciałem podkreślić egzotykę miejsca. BTW nawet papugi żyją sobie na dziko w jednym z parko-ogrodów San Francisco.
Jednym słowem świetne popołudnie...
sobota, 23. sierpnia 2008
What will people think when they hear that I`m a Jesus freak?
piotr, 09:45h
Najnowsze odkrycie - DC Talk.
Sprawa już stara, ale ja dopiero teraz na to wpadłem.
"Jesus Freak" jest troszeczkę nierówną, jednak mimo wszystko niezłą płytą.
Proponuję chrześcijańskiego kopa na rozpoczęcie dnia!
Oryginalne video wygląda trochę inaczej, ale wybrałem wersję "z tekstem", żeby oszczędzić buszowania po stronach typu lyrics, które zwykle wolno się otwierają, mają mnóstwo reklam i w ogóle...
Trzeba podkręcić dźwięk do pozycji: "Volume Max".
I jedziemy!
P.S. Mimo wszystko, radzę pogooglować inne teksty DC Talk.
Sprawa już stara, ale ja dopiero teraz na to wpadłem.
"Jesus Freak" jest troszeczkę nierówną, jednak mimo wszystko niezłą płytą.
Proponuję chrześcijańskiego kopa na rozpoczęcie dnia!
Oryginalne video wygląda trochę inaczej, ale wybrałem wersję "z tekstem", żeby oszczędzić buszowania po stronach typu lyrics, które zwykle wolno się otwierają, mają mnóstwo reklam i w ogóle...
Trzeba podkręcić dźwięk do pozycji: "Volume Max".
I jedziemy!
P.S. Mimo wszystko, radzę pogooglować inne teksty DC Talk.
pi?tek, 22. sierpnia 2008
Bardzo inteligentny joke.
piotr, 11:58h
Pytanie:
- Who brews coffee in the Bible? (Dla ułatwienia dodam, że w Nowym Testamencie).
Odpowiedź:
- He-brews.
- Who brews coffee in the Bible? (Dla ułatwienia dodam, że w Nowym Testamencie).
Odpowiedź:
- He-brews.
czwartek, 21. sierpnia 2008
piotr, 10:42h
James jest synem jednej z naszych (dwóch) sekretarek. Dzisiaj przez większą część dnia wędrowaliśmy pieszo przez zakątki SF.
Kiedy Gail zaproponowała, że jej syn oprowadzi mnie po mieście pomyślałem, że będzie to trochę niezręczne. Wkrótce okazało się, że J. ma tylko 19 lat i aż 2 m wzrostu. Jest bardzo uprzejmym, inteligentnym i sympatycznym studentem (UWAGA!) geologii. Jest też świetnym słuchaczem i partnerem w dyskusji.
Spędziliśmy fantastyczne popołudnie (wyruszyliśmy ok.12.30) włócząc się po Chinatown, Włoskiej Dzielnicy, nabrzeżu (z niesamowicie malowniczym rynkiem rybackim), plaży i kilku parkach.
Rozmowy poważne (o historii Europy ze szczególnym uwzględnieniem Polski), mniej poważne (o żywieniu w USA) i całkiem rozrywkowe (o tekstach Dylana i najnowszym "Batmanie"), lunch w malutkiej chińskiej knajpce (Ice Tea typu Hong Kong jest mrożoną bawarką z zielonej herbaty i mleka, ble), lwy morskie na wyciągnięcie ręki (dosłownie), malownicze wnętrza stylizowanych-na-stare kościołów - to tylko niektóre z atrakcji naszej wyprawy.
Dryblas James to kolejna postać, którą będę wspominał niezwykle ciepło.
A SF zaczyna piąć się ostro w górę w moim rankingu najpiękniejszych miast świata.
Kiedy Gail zaproponowała, że jej syn oprowadzi mnie po mieście pomyślałem, że będzie to trochę niezręczne. Wkrótce okazało się, że J. ma tylko 19 lat i aż 2 m wzrostu. Jest bardzo uprzejmym, inteligentnym i sympatycznym studentem (UWAGA!) geologii. Jest też świetnym słuchaczem i partnerem w dyskusji.
Spędziliśmy fantastyczne popołudnie (wyruszyliśmy ok.12.30) włócząc się po Chinatown, Włoskiej Dzielnicy, nabrzeżu (z niesamowicie malowniczym rynkiem rybackim), plaży i kilku parkach.
Rozmowy poważne (o historii Europy ze szczególnym uwzględnieniem Polski), mniej poważne (o żywieniu w USA) i całkiem rozrywkowe (o tekstach Dylana i najnowszym "Batmanie"), lunch w malutkiej chińskiej knajpce (Ice Tea typu Hong Kong jest mrożoną bawarką z zielonej herbaty i mleka, ble), lwy morskie na wyciągnięcie ręki (dosłownie), malownicze wnętrza stylizowanych-na-stare kościołów - to tylko niektóre z atrakcji naszej wyprawy.
Dryblas James to kolejna postać, którą będę wspominał niezwykle ciepło.
A SF zaczyna piąć się ostro w górę w moim rankingu najpiękniejszych miast świata.
?roda, 20. sierpnia 2008
Przyszło mailem
piotr, 05:23h
"Marnuje się ksiądz na tym dziwnym blogger.de.
Gdyby wpisy, jak ten o "teologii Phelpsa" ukazywały się na jakimś normalnym serwisie miałyby sporo komentów a blog byłby dużo popularniejszy. Nie myślał ksiądz o przeprowadzce albo o jakijś akcji promującej?"
Pewnie, że te 30 osób dziennie to niewiele. Z drugiej strony liczy się jakość!
P.S. Kasiu, nie zmienię kolorów, bo już chyba nawet bym nie potrafił. Założyłem bloga 1683 dni temu i dawno zapomniałem, jak się go personalizuje. Może powinnaś zmienić rozdzielczość na 1280x800 (albo monitor).
P.S.2. Przez cały wrzesień będę proboszczem w Lagunitas, CA. Radzę wygooglować i zobaczyć mój "Domek na Prerii".
Jeden z kościółków wygląda tak:
Ale to dopiero od ostatniej soboty sierpnia. Na razie ciągle South San Francisco...
Gdyby wpisy, jak ten o "teologii Phelpsa" ukazywały się na jakimś normalnym serwisie miałyby sporo komentów a blog byłby dużo popularniejszy. Nie myślał ksiądz o przeprowadzce albo o jakijś akcji promującej?"
Pewnie, że te 30 osób dziennie to niewiele. Z drugiej strony liczy się jakość!
P.S. Kasiu, nie zmienię kolorów, bo już chyba nawet bym nie potrafił. Założyłem bloga 1683 dni temu i dawno zapomniałem, jak się go personalizuje. Może powinnaś zmienić rozdzielczość na 1280x800 (albo monitor).
P.S.2. Przez cały wrzesień będę proboszczem w Lagunitas, CA. Radzę wygooglować i zobaczyć mój "Domek na Prerii".
Jeden z kościółków wygląda tak:
Ale to dopiero od ostatniej soboty sierpnia. Na razie ciągle South San Francisco...
poniedzia?ek, 18. sierpnia 2008
piotr, 10:21h
Właśnie dzwonił Michel.
Jose i Joey są u niego w Baltimore.
Czy ktoś jeszcze pamięta ten Dream Team?
Chyba wspominałem o nich kiedyś?
Dużo bym dał, żeby być teraz na Wschodnim Wybrzeżu...
Tymczasem u nas gala w stylu amerykańskim: hotel, kelnerzy, sponsorzy, przemowy - Ojciec William skończył 60 lat kapłaństwa. Tego typu imprezy są bardzo zwyczajne dla ludzi tutaj. Chcesz uczestniczyć? Wpłacasz odpowiednią kwotę na konto komitetu organizacyjnego i dostajesz zaproszenie. Oczywiście komitet stara się o chętnych, dlatego zaprasza do uświetnienia gali "ważne osoby". W zależności od budżetu może zaśpiewać ktoś sławny, albo miejsce może być wyjątkowo "wypasione", albo nietuzinkowe menu, albo coś innego, żeby ludziom chciało sie zapłacić za bilet i być częścią tego wieczoru.
W naszym przypadku osoba Ojca Williama przyciągnęła tłumy jego przyjaciół z rozmaitych miejsc. Grupa Włochów, Filipińczycy, grupy parafialne, neokatechumenat, jacyś Meksykanie i oczywiście Amerykano-amerykanie.
Wszystko wg utartego schematu: aperitiff w hallu, luźne rozmowy, sprawdzanie na liście numeru stolika, odbiór bileciku (wołowina, ryba, wegetariańskie), wejście na salę, mistrz ceremonii, kolejne osoby przemawiają, pan muzyk spełnia życzenia poszczególnych grup gości, kilka słów jubilata, sałatka, przystawka, danie główne, trochę tańców, tort, kawa, piosenki w różnych językach i do domu.
Wszystko w pełnej gali: panie w oszałamiających toaletach, panowie podkrawatowani, księża superuroczyści (ja w mankietach nawet).
Tak to wygląda z zewnątrz. A w środku mnóstwo formalnych wymian grzeczności, wzajemne przedstawianie siebie innym i innych innym, odpowiadanie po raz setny na klasyczne pytania ("Jak ci się podoba w Kaliforni? Zamierzasz tu zostać na stałe? W jakiej jesteś parafii? Czyż ten wieczór nie jest uroczy?").
I jeszcze te kilka perełek - naprawdę ciekawych spotkań i rozmów z naprawdę interesującymi ludźmi.
Żeby było jasne: uważam, że każdy jest interesujący, ma swoją historię i coś do przekazania. Nieważne, co robisz, gdzie mieszkasz, skąd pochodzisz - zawsze jest coś, co możesz mi przekazać.
Na formalnych spotkaniach, nawet jeśli jest miła atmosfera - nieunikniona jest pewna powierzchowność - za dużo ludzi.
Trzeba po prostu wyłuskać tych kilka osób, które spotkane nawet przez mgnienie oka sprawią, że każdy wieczór może stać się wyjątkowy.
Ja miałem dziś to szczęście...
Myślę, że chłopaki w Baltimore też...
Jose i Joey są u niego w Baltimore.
Czy ktoś jeszcze pamięta ten Dream Team?
Chyba wspominałem o nich kiedyś?
Dużo bym dał, żeby być teraz na Wschodnim Wybrzeżu...
Tymczasem u nas gala w stylu amerykańskim: hotel, kelnerzy, sponsorzy, przemowy - Ojciec William skończył 60 lat kapłaństwa. Tego typu imprezy są bardzo zwyczajne dla ludzi tutaj. Chcesz uczestniczyć? Wpłacasz odpowiednią kwotę na konto komitetu organizacyjnego i dostajesz zaproszenie. Oczywiście komitet stara się o chętnych, dlatego zaprasza do uświetnienia gali "ważne osoby". W zależności od budżetu może zaśpiewać ktoś sławny, albo miejsce może być wyjątkowo "wypasione", albo nietuzinkowe menu, albo coś innego, żeby ludziom chciało sie zapłacić za bilet i być częścią tego wieczoru.
W naszym przypadku osoba Ojca Williama przyciągnęła tłumy jego przyjaciół z rozmaitych miejsc. Grupa Włochów, Filipińczycy, grupy parafialne, neokatechumenat, jacyś Meksykanie i oczywiście Amerykano-amerykanie.
Wszystko wg utartego schematu: aperitiff w hallu, luźne rozmowy, sprawdzanie na liście numeru stolika, odbiór bileciku (wołowina, ryba, wegetariańskie), wejście na salę, mistrz ceremonii, kolejne osoby przemawiają, pan muzyk spełnia życzenia poszczególnych grup gości, kilka słów jubilata, sałatka, przystawka, danie główne, trochę tańców, tort, kawa, piosenki w różnych językach i do domu.
Wszystko w pełnej gali: panie w oszałamiających toaletach, panowie podkrawatowani, księża superuroczyści (ja w mankietach nawet).
Tak to wygląda z zewnątrz. A w środku mnóstwo formalnych wymian grzeczności, wzajemne przedstawianie siebie innym i innych innym, odpowiadanie po raz setny na klasyczne pytania ("Jak ci się podoba w Kaliforni? Zamierzasz tu zostać na stałe? W jakiej jesteś parafii? Czyż ten wieczór nie jest uroczy?").
I jeszcze te kilka perełek - naprawdę ciekawych spotkań i rozmów z naprawdę interesującymi ludźmi.
Żeby było jasne: uważam, że każdy jest interesujący, ma swoją historię i coś do przekazania. Nieważne, co robisz, gdzie mieszkasz, skąd pochodzisz - zawsze jest coś, co możesz mi przekazać.
Na formalnych spotkaniach, nawet jeśli jest miła atmosfera - nieunikniona jest pewna powierzchowność - za dużo ludzi.
Trzeba po prostu wyłuskać tych kilka osób, które spotkane nawet przez mgnienie oka sprawią, że każdy wieczór może stać się wyjątkowy.
Ja miałem dziś to szczęście...
Myślę, że chłopaki w Baltimore też...
niedziela, 17. sierpnia 2008
How I Met Your Mother
piotr, 12:35h
Wróciłem sobie właśnie z SF Opera, a tu proszę - jest ósme złoto dla "Człowieka-Ryby".
NBC na okrągło pokazuje ostatni rekord świata i reakcję tłumu na stadionie w Baltimore, skąd pochodzi Phelps.
A propos tego pięknego miasta, to nieco zapomniałem o dzielącej San Francisco i East Coast trzygodzinnej różnicy czasu i kiedy późnym wieczorem odsłuchałem na sekretarce prośbę Michela o kontakt w sprawie "szybkiej dyskusji nad pewnym fragmentem z Ewangelii wg Mateusza" bez zwłoki oddzwoniłem.
Zależało mi na wymianie poglądów, bo fragment był paralelnym do tego z mojej pracy, pytanie Michela było precyzyjne, a nazajutrz ten text miał być czytany w kościołach.
Bardzo grzecznie Mich podyskutował ze mną, albo raczej posłuchał, co mam do powiedzenia, po czym skwitował całą sytuację stwierdzeniem: "No tak, dzwonisz do mnie przez cały kraj, żeby o 2 w nocu przekonać mnie do swojego zdania na temat greckiego słówka. To miłe."
Wtedy uświadomiłem sobie, że chyba go obudziłem w środku nocy. Za Tedem* z genialnego serialu "Jak poznałem waszą matkę" poprosiłem Micha, żeby w przyszłości opowiadając komukolwiek o tym wydarzeniu unikał słowa "psychopata".
_______________
* Cytat pochodzi z pilotowego odcinka pierwszego sezonu. Ja właśnie kończę sezon trzeci i mam MNÓSTWO radochy przy każdym odcinku.
NBC na okrągło pokazuje ostatni rekord świata i reakcję tłumu na stadionie w Baltimore, skąd pochodzi Phelps.
A propos tego pięknego miasta, to nieco zapomniałem o dzielącej San Francisco i East Coast trzygodzinnej różnicy czasu i kiedy późnym wieczorem odsłuchałem na sekretarce prośbę Michela o kontakt w sprawie "szybkiej dyskusji nad pewnym fragmentem z Ewangelii wg Mateusza" bez zwłoki oddzwoniłem.
Zależało mi na wymianie poglądów, bo fragment był paralelnym do tego z mojej pracy, pytanie Michela było precyzyjne, a nazajutrz ten text miał być czytany w kościołach.
Bardzo grzecznie Mich podyskutował ze mną, albo raczej posłuchał, co mam do powiedzenia, po czym skwitował całą sytuację stwierdzeniem: "No tak, dzwonisz do mnie przez cały kraj, żeby o 2 w nocu przekonać mnie do swojego zdania na temat greckiego słówka. To miłe."
Wtedy uświadomiłem sobie, że chyba go obudziłem w środku nocy. Za Tedem* z genialnego serialu "Jak poznałem waszą matkę" poprosiłem Micha, żeby w przyszłości opowiadając komukolwiek o tym wydarzeniu unikał słowa "psychopata".
_______________
* Cytat pochodzi z pilotowego odcinka pierwszego sezonu. Ja właśnie kończę sezon trzeci i mam MNÓSTWO radochy przy każdym odcinku.
pi?tek, 15. sierpnia 2008
Born to swim.
piotr, 11:35h
Phelpsomania dopadła wszystkich. Jedyny temat związany z Olimpiadą to: czy widziałeś, jak popłynął wczoraj Michael.
Finały pływania w nadaje NBC w wieczornym primetime.
Przed chwilą ostatecznie przekonałem się, że Phelps nie jest człowiekiem z tej planety. Popłynął i po raz kolejny wygrał bijąc rekord świata - 6 złotych, dwa brązowe medale w Atenach, 6 złotych w Pekinie (i jeszcze 2 szanse). Czy zwykły śmiertelnik jest w stanie tego dokonać?
Przeprowadzona przez specjalistów z NBC szczegółowa analiza jego budowy potwierdziła, że jest stworzony do pływania. Ogromne stopy działają, jak płetwy. Krępe (za krótkie w stosunku do wzrostu) nogi dodają niesamowitego dynamizmu. Potężny korpus (za długi w stosunku do wzrostu) kryje w sobie 12-litrowe płuca, działa też jak deska surfingowa - daje powierzchnie nośną, niemal bez oporu. Plus za długie w stosunku do wzrostu ręce z plaskatymi dłońmi - wszystkie atuty, by zostać legendą.
Do tego dochodzi jeszcze jedno: urodził się w kraju, gdzie znalazł idealne warunki do rozwoju.
Nie był pewnie zbyt popularny w szkole, bo nieforemna sylwetka nie pomaga w nawiązywaniu kontaktów międzyludzkich. W sporcie też mu nie szło: próbował zapasów i koszykówki - bezskutecznie. Nie wiem, czy był dobrym studentem, ale ktoś zobaczył w tym "koślawym" dryblasie potencjał, skierował go w odpowiednią stronę i pozwolił na objawienie się geniuszu.
Nie, nie będę wychwalał amerykańskiego systemu szkolnictwa.
Spróbujmy zrobić z tego "teologię".
Bóg stworzył każdego (powiedzmy, Ciebie, Czytelniku) w jakimś określonym celu. Wszystko w co Cię wyposażył ma służyć spełnieniu Jego Boskiego Planu. Bywa, że nasze wady i ułomności mogą okazać się atutami (zupełnie jak nieforemna sylwetka Michaela).
Trzeba tylko odnaleźć SWOJE miejsce.
Po co przyszedłeś na ten świat?
Odpowiedź nie przychodzi łatwo. Trzeba siadać i pytać każdego dnia. Otwierać Biblię, trwać w Łasce i szukać, prosić, kołatać.
Najpiękniejsze jest odkrywanie przez całe życie, jak różne sytuacje układają się w sensowny obraz.
Życie duchowe jest rzeczywistością dynamiczną - ciągle coś sie dokonuje - wszystko w jakimś celu. Odkrywanie musi trwać.
Tak, jak Michael "The Legend" Phelps, który po zakończeniu kariery (London 2012 - znowu kilka złotych medali?) będzie musiał ponownie zadać sobie pytanie: po co jestem?
Finały pływania w nadaje NBC w wieczornym primetime.
Przed chwilą ostatecznie przekonałem się, że Phelps nie jest człowiekiem z tej planety. Popłynął i po raz kolejny wygrał bijąc rekord świata - 6 złotych, dwa brązowe medale w Atenach, 6 złotych w Pekinie (i jeszcze 2 szanse). Czy zwykły śmiertelnik jest w stanie tego dokonać?
Przeprowadzona przez specjalistów z NBC szczegółowa analiza jego budowy potwierdziła, że jest stworzony do pływania. Ogromne stopy działają, jak płetwy. Krępe (za krótkie w stosunku do wzrostu) nogi dodają niesamowitego dynamizmu. Potężny korpus (za długi w stosunku do wzrostu) kryje w sobie 12-litrowe płuca, działa też jak deska surfingowa - daje powierzchnie nośną, niemal bez oporu. Plus za długie w stosunku do wzrostu ręce z plaskatymi dłońmi - wszystkie atuty, by zostać legendą.
Do tego dochodzi jeszcze jedno: urodził się w kraju, gdzie znalazł idealne warunki do rozwoju.
Nie był pewnie zbyt popularny w szkole, bo nieforemna sylwetka nie pomaga w nawiązywaniu kontaktów międzyludzkich. W sporcie też mu nie szło: próbował zapasów i koszykówki - bezskutecznie. Nie wiem, czy był dobrym studentem, ale ktoś zobaczył w tym "koślawym" dryblasie potencjał, skierował go w odpowiednią stronę i pozwolił na objawienie się geniuszu.
Nie, nie będę wychwalał amerykańskiego systemu szkolnictwa.
Spróbujmy zrobić z tego "teologię".
Bóg stworzył każdego (powiedzmy, Ciebie, Czytelniku) w jakimś określonym celu. Wszystko w co Cię wyposażył ma służyć spełnieniu Jego Boskiego Planu. Bywa, że nasze wady i ułomności mogą okazać się atutami (zupełnie jak nieforemna sylwetka Michaela).
Trzeba tylko odnaleźć SWOJE miejsce.
Po co przyszedłeś na ten świat?
Odpowiedź nie przychodzi łatwo. Trzeba siadać i pytać każdego dnia. Otwierać Biblię, trwać w Łasce i szukać, prosić, kołatać.
Najpiękniejsze jest odkrywanie przez całe życie, jak różne sytuacje układają się w sensowny obraz.
Życie duchowe jest rzeczywistością dynamiczną - ciągle coś sie dokonuje - wszystko w jakimś celu. Odkrywanie musi trwać.
Tak, jak Michael "The Legend" Phelps, który po zakończeniu kariery (London 2012 - znowu kilka złotych medali?) będzie musiał ponownie zadać sobie pytanie: po co jestem?
czwartek, 14. sierpnia 2008
piotr, 11:41h
Father Ted (emeryt) zarzucił mnie dziś artykułami o szkodliwości różnych napojów zwanych tutaj soda drinks. Szczególnie niebezbieczne są te typu cola.
Wróg podstępnie podszywa się pod sprzymierzeńca kamuflując smakiem swoje zabójcze zamiary. Zawartośc cukru, kofeiny, kwasu fosforowego i benzoczegośtam jest bardziej trująca niż powietrze w Pekinie. Każdy łyk jest właściwie pocałunkiem czarnej kobry. Pijesz colę? Wyrok już został wydany: czeka cię powolna śmierć w męczarniach!
Tak to mniej więcej brzmi.
Nie zdążyłem jeszcze przeczytać wszystkiego, ale mam już ogólny przegląd sytuacji.
Odezwał się Michel z Las Vegas. Przejechał samochodem Stany zz Baltimore do LA - taka podróż życia. Zapraszał mnie, ale mimo szczerych chęci nie dałem rady dołączyć do tego czarnego (dosłownie), samotnego jeźdźca...
Kiedy jego cień przesuwał się powoli w stronę zachodzącego słońca, ja grałem w kosza z Legionistami Maryi.
Wróciłem zmachany, podgrzałem w mikrofali potrawkę przygotowaną wcześniej przez Socoro - naszą kucharkę meksykańskiego pochodzenia i zanim wziąłem prysznic zdecydowałem się obejrzeć finały pływania.
Sięgnąłem po coś do picia, a że z lodówki zamrugała do mnie oszroniona puszka - chwyciłem ją wpół i zanim zdążyła cokolwiek zrobić, wyssałem z niej wszystko z wyjątkiem kilku kropelek, które przywarły do denka. To może być jakaś metoda: zabij wroga zanim on zabije ciebie - tym razem cola nie miała najmniejszych szans.
Podobnie, jak Otylia, którą znokautowały właśnie dwie Chinki.
Jutro Maksymilan Maria Kolbe.
Gute Nacht.
Wróg podstępnie podszywa się pod sprzymierzeńca kamuflując smakiem swoje zabójcze zamiary. Zawartośc cukru, kofeiny, kwasu fosforowego i benzoczegośtam jest bardziej trująca niż powietrze w Pekinie. Każdy łyk jest właściwie pocałunkiem czarnej kobry. Pijesz colę? Wyrok już został wydany: czeka cię powolna śmierć w męczarniach!
Tak to mniej więcej brzmi.
Nie zdążyłem jeszcze przeczytać wszystkiego, ale mam już ogólny przegląd sytuacji.
Odezwał się Michel z Las Vegas. Przejechał samochodem Stany zz Baltimore do LA - taka podróż życia. Zapraszał mnie, ale mimo szczerych chęci nie dałem rady dołączyć do tego czarnego (dosłownie), samotnego jeźdźca...
Kiedy jego cień przesuwał się powoli w stronę zachodzącego słońca, ja grałem w kosza z Legionistami Maryi.
Wróciłem zmachany, podgrzałem w mikrofali potrawkę przygotowaną wcześniej przez Socoro - naszą kucharkę meksykańskiego pochodzenia i zanim wziąłem prysznic zdecydowałem się obejrzeć finały pływania.
Sięgnąłem po coś do picia, a że z lodówki zamrugała do mnie oszroniona puszka - chwyciłem ją wpół i zanim zdążyła cokolwiek zrobić, wyssałem z niej wszystko z wyjątkiem kilku kropelek, które przywarły do denka. To może być jakaś metoda: zabij wroga zanim on zabije ciebie - tym razem cola nie miała najmniejszych szans.
Podobnie, jak Otylia, którą znokautowały właśnie dwie Chinki.
Jutro Maksymilan Maria Kolbe.
Gute Nacht.
?roda, 13. sierpnia 2008
piotr, 10:37h
Wreszcie trochę pozwiedzałem.
SF jest niesamowite!!!
Nie ma takiej magii, jak NYC, ale i tak jest niezłe.
Warlito robi zdjęcie średnio co 50 jardów, więc nazbiera się tego sporo.
Powoli przychodzą też zamówione w Amazonie książki i inne gadżety.
Jakieś pomysły na prezenty dla moich rodziców, siostry z mężem (coś do nowego domu np.) i siostrzenicy (7 lat)?
Przedmioty nie mogą być zbyt duże ani zbyt ciękie (lotem trudniej).
Linki z amazon.com do konkretnych propozycji mile widziane.
SF jest niesamowite!!!
Nie ma takiej magii, jak NYC, ale i tak jest niezłe.
Warlito robi zdjęcie średnio co 50 jardów, więc nazbiera się tego sporo.
Powoli przychodzą też zamówione w Amazonie książki i inne gadżety.
Jakieś pomysły na prezenty dla moich rodziców, siostry z mężem (coś do nowego domu np.) i siostrzenicy (7 lat)?
Przedmioty nie mogą być zbyt duże ani zbyt ciękie (lotem trudniej).
Linki z amazon.com do konkretnych propozycji mile widziane.
wtorek, 12. sierpnia 2008
Summertime will be a love-in there...
piotr, 06:09h
Ten kawałek znają wszyscy, może nie każdy zna text:
Po francusku brzmi to mniej więcej tak:
Klasyczne obrazki z SF:
Tańczące Hawajki na tle Tonny`ego (albo Tonny na tle tańczących Hawajek):
Jeszcze coś dla naprawdę wytrwałych:
Po francusku brzmi to mniej więcej tak:
Klasyczne obrazki z SF:
Tańczące Hawajki na tle Tonny`ego (albo Tonny na tle tańczących Hawajek):
Jeszcze coś dla naprawdę wytrwałych:
wtorek, 12. sierpnia 2008
piotr, 02:03h
Czy już wspominałem, że South San Francisco jest przez większą część roku pogrążone w chmurze. Po prostu, znad oceanu podnosi się wielki, biały obłok, który otula szczelnie tę część miasta.
W efekcie co rano mży, w południe wieje, pod wieczór też wieje i zwykle nie widać słońca.
Za to prawdopodobieństwo trafnej prognozy wynosi niemal 100% przez cały rok. Temperatura rzadko spada poniżej 18-19, rzadko też podnosi się powyżej 24.
Może to być nieco irytujące, gdy po kilku dniach spędzonych w mglistej chmurze wyjedzie się parę mil w którąkolwiek stronę i wszędzi śiweci piękne, kalifornijskie słońce. Wracamy z lunchu - z restauracji oddalonej o 20 min. drogi od naszej plebani i już z daleka widzimy, że cała seria pagórków, właśnie tam, gdzie mieszkamy pokryta jest delikatną watopodobną mgłą. Wygląda to malowniczo z daleka, ale może denerwować, gdy słońce przez kilka dni z rzędu nie może przebić się przez chmuropierzynkę.
Ostatniej nocy włączyło się ogrzewanie, a miejscowi z pewną dumą powtarzają do znudzenia cytat z Marka Twain`a: "Najzimniejszą zimą jaką widziałem było lato spędzone w San Francisco". Szukając tego cytatu w necie natknąłem się na informację, że nie można całkowicie potwierdzić jego autorstwa i że podobną rzecz powiedziano o Paryżu, ale wygląda mi to na tanią wymówkę.
Słusznie szukają usprawiedliwienia Sanfranciscowcy, bo gdy wielki erudyta o pogodzie w Nowym Jorku mówi: "Sometimes it makes me mad - sometimes it makes me fearfully mad - but as a general thing, I like it", to "The coldest winter I ever saw was the summer I spent in San Francisco" nie wygląda najlepiej. Chyba, że ktoś lubi chłody.
Ja nie.
A klimaty znad Oceanu i Zatoki można znaleźć poniżej.
W efekcie co rano mży, w południe wieje, pod wieczór też wieje i zwykle nie widać słońca.
Za to prawdopodobieństwo trafnej prognozy wynosi niemal 100% przez cały rok. Temperatura rzadko spada poniżej 18-19, rzadko też podnosi się powyżej 24.
Może to być nieco irytujące, gdy po kilku dniach spędzonych w mglistej chmurze wyjedzie się parę mil w którąkolwiek stronę i wszędzi śiweci piękne, kalifornijskie słońce. Wracamy z lunchu - z restauracji oddalonej o 20 min. drogi od naszej plebani i już z daleka widzimy, że cała seria pagórków, właśnie tam, gdzie mieszkamy pokryta jest delikatną watopodobną mgłą. Wygląda to malowniczo z daleka, ale może denerwować, gdy słońce przez kilka dni z rzędu nie może przebić się przez chmuropierzynkę.
Ostatniej nocy włączyło się ogrzewanie, a miejscowi z pewną dumą powtarzają do znudzenia cytat z Marka Twain`a: "Najzimniejszą zimą jaką widziałem było lato spędzone w San Francisco". Szukając tego cytatu w necie natknąłem się na informację, że nie można całkowicie potwierdzić jego autorstwa i że podobną rzecz powiedziano o Paryżu, ale wygląda mi to na tanią wymówkę.
Słusznie szukają usprawiedliwienia Sanfranciscowcy, bo gdy wielki erudyta o pogodzie w Nowym Jorku mówi: "Sometimes it makes me mad - sometimes it makes me fearfully mad - but as a general thing, I like it", to "The coldest winter I ever saw was the summer I spent in San Francisco" nie wygląda najlepiej. Chyba, że ktoś lubi chłody.
Ja nie.
A klimaty znad Oceanu i Zatoki można znaleźć poniżej.
piotr, 12:32h
Aż dwa razy zwiedziłem Stanford University.
To wcale nie za dużo, jak na jeden z najlepszych uniwerków świata.
Jest środek wakacji, a tu wszystko tętni życiem...
Wiem, że moja fascynacja amerykańskim systemem szkolnictwa wyższego jest jak klapki na oczach, ale nie mogę (po raz kolejny) nie stwierdzić, że w tej dziedzinie jesteśmy 100 lat za przysłowiowymi przedstawicielami czarnej rasy.
Zresztą, nie tylko my...
Poszedłem sobie na przedstawienie przygotowane przez dzieci z naszej parafialnej szkoły.
Przez 3 tygodnie maluchy były na obozie, gdzie oprócz zwyczajnego rozrabiania zajmowały się zabawą w teatr.
To, co pokazały nie zrobiłoby może kariery na Broadway`u, ale spektakl był naprawdę profesjonalny. Dekoracje, kostiumy, muzyka, taniec. Koślawo troszkę, jak to dzieciaki, ale bardzo, bardzo fajnie zrobione.
Przypomniałem sobie trochę nasz wieczór zakończenia Grestu, pod koniec lipca. Każda grupa miała coś przedstawić.
Szczytem było ustawienie ich na scenie i zmuszenie do zaśpiewania piosenki z towarzyszeniem nagrania, przy czym oryginalny wykonawca był prawie jedynym, którego można było usłyszeć. Moich 6 psychopatów, to zresztą jedyna grupa występująca bez playbacku (uznana zgodnie za najgorszą, mimo moich protestów i tłumaczenia, że z podkładem, to nie sztuka śpiewać).
Ale wróćmy do amerykańskich dzieciaków. Kiedy po gromkich brawach zachwyconych rodziców i dziadków pani opiekunka zaczęła wymieniać osoby zaangażowane w projekt musiałem usiąść z wrażenia. Gdybym ja miał w Italii tylu ludzi - moje bachory nie tylko by śpiewały i tańczyły, ale do tego pewnie żonglowałyby pochodniami albo piłami elektrycznymi stojąc na piramidzie z 20 krzeseł lub jeżdżąc na zaprzężonej w 4 harley`e atrapie karety Cara Mikołaja.
Zagalopowałem się troszkę?
Wracamy do sedna. Bardzo podobało mi się, że oprócz kilku studentów pedagogiki odbywających staż lub po prostu chcących nabrać doświadczenia w pracy z dziećmi do dyspozycji byli opłaceni (wynajęci przez szkołę) ludzie od rytmiki, tańca, śpiewu i paru rodziców. W katolickich szkołach rodzice zazwyczaj mają obowiązek odpracowania na rzecz szkoły od 6 godzin miesięcznie wzwyż. Mogą sobie wybrać sami, bo szkoła ma przygotowane plany, tabelki, propozycje, możliwości. Najczęściej angażują się tam, gdzie jest ich dziecko: w drużynie sportowej, zespole muzycznym, orkiestrze, grupie cheerleaderek, kółku naukowym, plastycznym, czy dyskusyjnym. Mogą pomagać szyć mundury dla werblistów, robić kanapki dla grupy krajoznawczej wybierającej się nad zatokę, sprzątać boisko po próbie wystrzelenia rakiety przez klub młodego fizyka, czy po prostu opiekować się dzieciakami podczas takiego obozu, jaki właśnie się skończył spektaklem przeze mnie oglądanym.
Trochę z zazdrością spoglądałem na brykające po scenie bachory i myślałem o tym, ile energii włożyliśmy w spędzenie z naszą ponad setką szkodników czterech tygodni.
Pewnie, że nie mieliśmy takich środków finansowych, ani zasobów ludzkich, ale czyja to wina?
Społeczeństwo obywatelskie, to takie, w którym ludziom zależy i się chce. Nie tylko garstce, ale prawie wszystkim.
Kto miał doświadczenie amerykańskiej szkoły, ten wie o czym mówię, powtarzając jak mantrę zdanie o "murzynach i 100 latach". Może będziemy mieli w Polsce coraz więcej ludzi, którzy poobserwowali trochę i zobaczyli, że można inaczej, lepiej...
No i miało być o szkolnictwie wyższym, a skończyło się na katolickiej szkole podstawowej i domorosłej psychologii społecznej.
Nie chcę się powtarzać, ale znowu zrobiło się późno...
To wcale nie za dużo, jak na jeden z najlepszych uniwerków świata.
Jest środek wakacji, a tu wszystko tętni życiem...
Wiem, że moja fascynacja amerykańskim systemem szkolnictwa wyższego jest jak klapki na oczach, ale nie mogę (po raz kolejny) nie stwierdzić, że w tej dziedzinie jesteśmy 100 lat za przysłowiowymi przedstawicielami czarnej rasy.
Zresztą, nie tylko my...
Poszedłem sobie na przedstawienie przygotowane przez dzieci z naszej parafialnej szkoły.
Przez 3 tygodnie maluchy były na obozie, gdzie oprócz zwyczajnego rozrabiania zajmowały się zabawą w teatr.
To, co pokazały nie zrobiłoby może kariery na Broadway`u, ale spektakl był naprawdę profesjonalny. Dekoracje, kostiumy, muzyka, taniec. Koślawo troszkę, jak to dzieciaki, ale bardzo, bardzo fajnie zrobione.
Przypomniałem sobie trochę nasz wieczór zakończenia Grestu, pod koniec lipca. Każda grupa miała coś przedstawić.
Szczytem było ustawienie ich na scenie i zmuszenie do zaśpiewania piosenki z towarzyszeniem nagrania, przy czym oryginalny wykonawca był prawie jedynym, którego można było usłyszeć. Moich 6 psychopatów, to zresztą jedyna grupa występująca bez playbacku (uznana zgodnie za najgorszą, mimo moich protestów i tłumaczenia, że z podkładem, to nie sztuka śpiewać).
Ale wróćmy do amerykańskich dzieciaków. Kiedy po gromkich brawach zachwyconych rodziców i dziadków pani opiekunka zaczęła wymieniać osoby zaangażowane w projekt musiałem usiąść z wrażenia. Gdybym ja miał w Italii tylu ludzi - moje bachory nie tylko by śpiewały i tańczyły, ale do tego pewnie żonglowałyby pochodniami albo piłami elektrycznymi stojąc na piramidzie z 20 krzeseł lub jeżdżąc na zaprzężonej w 4 harley`e atrapie karety Cara Mikołaja.
Zagalopowałem się troszkę?
Wracamy do sedna. Bardzo podobało mi się, że oprócz kilku studentów pedagogiki odbywających staż lub po prostu chcących nabrać doświadczenia w pracy z dziećmi do dyspozycji byli opłaceni (wynajęci przez szkołę) ludzie od rytmiki, tańca, śpiewu i paru rodziców. W katolickich szkołach rodzice zazwyczaj mają obowiązek odpracowania na rzecz szkoły od 6 godzin miesięcznie wzwyż. Mogą sobie wybrać sami, bo szkoła ma przygotowane plany, tabelki, propozycje, możliwości. Najczęściej angażują się tam, gdzie jest ich dziecko: w drużynie sportowej, zespole muzycznym, orkiestrze, grupie cheerleaderek, kółku naukowym, plastycznym, czy dyskusyjnym. Mogą pomagać szyć mundury dla werblistów, robić kanapki dla grupy krajoznawczej wybierającej się nad zatokę, sprzątać boisko po próbie wystrzelenia rakiety przez klub młodego fizyka, czy po prostu opiekować się dzieciakami podczas takiego obozu, jaki właśnie się skończył spektaklem przeze mnie oglądanym.
Trochę z zazdrością spoglądałem na brykające po scenie bachory i myślałem o tym, ile energii włożyliśmy w spędzenie z naszą ponad setką szkodników czterech tygodni.
Pewnie, że nie mieliśmy takich środków finansowych, ani zasobów ludzkich, ale czyja to wina?
Społeczeństwo obywatelskie, to takie, w którym ludziom zależy i się chce. Nie tylko garstce, ale prawie wszystkim.
Kto miał doświadczenie amerykańskiej szkoły, ten wie o czym mówię, powtarzając jak mantrę zdanie o "murzynach i 100 latach". Może będziemy mieli w Polsce coraz więcej ludzi, którzy poobserwowali trochę i zobaczyli, że można inaczej, lepiej...
No i miało być o szkolnictwie wyższym, a skończyło się na katolickiej szkole podstawowej i domorosłej psychologii społecznej.
Nie chcę się powtarzać, ale znowu zrobiło się późno...
... older stories