... newer stories
niedziela, 28. wrze?nia 2008
piotr, 11:16h
To ostatnia niedziela...
pi?tek, 26. wrze?nia 2008
piotr, 09:44h
Przez ostatnie dwa dni (i dzisiaj) zajmowałem się wyłącznie przygotowaniem mojego wykładu na temat życiai twórczości św. Pawła. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale chyba starannie to ukryłem.
Spodziewałem się trudnych pytań od pań ("kobiecie nauczać nie pozwalam"), niekatolików ("łaską jesteśmy zbawieni") i Żydów ("zabili oni Pana i proroków i nas wypędzili"), ale dyskusja się nie kleiła.
Co bym zrobił, gdyby się kleiła?
Te pierwsze odsyłam do judaizmu pierwszych wieków (Rabbi Hillel), drugich do New Perspective (Sanders) i Wspólnej Deklaracji Kościoła Katolickiego i Luterańskiego o Usprawieliwieniu, a trzecich do samego Pawła (Rz 10, 1; 2 Kor 11, 22, etc.)
To płytkawe, ale godzinny wykład i 10 min. na pytania to tylko zachęta do studiowania Pism Pawłowych (tych autentycznie jego i tych pod niego podszytych).
Na pytanie: od czego zacząć studiowanie Pawła odpowiedziałem: "Od Filemona, żeby się od razu nie zniechęcić na początku."
Ruszam spać. Jutro zaczyna się mój ostatni weekend na Zachodnim Wybrzeżu. Będzie mi brakowało tych klimatów.
Ale czy takie miejsca można zapomnieć?
Spodziewałem się trudnych pytań od pań ("kobiecie nauczać nie pozwalam"), niekatolików ("łaską jesteśmy zbawieni") i Żydów ("zabili oni Pana i proroków i nas wypędzili"), ale dyskusja się nie kleiła.
Co bym zrobił, gdyby się kleiła?
Te pierwsze odsyłam do judaizmu pierwszych wieków (Rabbi Hillel), drugich do New Perspective (Sanders) i Wspólnej Deklaracji Kościoła Katolickiego i Luterańskiego o Usprawieliwieniu, a trzecich do samego Pawła (Rz 10, 1; 2 Kor 11, 22, etc.)
To płytkawe, ale godzinny wykład i 10 min. na pytania to tylko zachęta do studiowania Pism Pawłowych (tych autentycznie jego i tych pod niego podszytych).
Na pytanie: od czego zacząć studiowanie Pawła odpowiedziałem: "Od Filemona, żeby się od razu nie zniechęcić na początku."
Ruszam spać. Jutro zaczyna się mój ostatni weekend na Zachodnim Wybrzeżu. Będzie mi brakowało tych klimatów.
Ale czy takie miejsca można zapomnieć?
?roda, 24. wrze?nia 2008
piotr, 10:31h
Zaspałem.
Był zachód. Niby podobne do wschodu, ale jednak nie to samo...
Był zachód. Niby podobne do wschodu, ale jednak nie to samo...
wtorek, 23. wrze?nia 2008
piotr, 10:48h
Widziałem też lwa górskiego. Albo przynajmniej tak sądziłem, aż dowiedzałem się, że powionien mieć długi ogon i być wielkości pumy czy jaguara. Ten "mój" był wielkości dwa razy dużego kota i miał pędzelkowaty, krótki ogon. Czyli nie mountain lion, ale zwykły żbik, czy jak go tam nazywają.
A dzisiaj PRAWIE widziałem wieloryby. Byłem na urwisku zaledwie kilka minut po tym, jak stado ok. 10 sztuk przepłynęło sobie w całkiem bliskiej odległości od brzegu.
Niestety, o tej porze roku to rzadkość. Wieoryby pojawią się na dobre w marcu. Te tapety do Windows z wynurzającym się z wody płetwiastym ogonem są pstrykane w moich stronach.
Może jeszcze się uda...
Jutro spróbuję zobaczyć wschód słońca na Pacyfiku. Jeśli nie zaśpię, powinno się udać...
Fotek nie będzie. To moje prywatny seans. Niektórzy ludzie chwalą się, że mają w domach salę kinową. Ja mam jutro pokaz najlepszego reżysera.
"The Stwórca Show".
Najlepsze miejsce w pierwszym rzędzie, megagigantyczny ekran panoramiczny, tryliony kolorów, rozdzielczość najwyższa możliwa do uchwycenia gołym okiem, etc.
Szkoda tylko, że to niemy film...
A dzisiaj PRAWIE widziałem wieloryby. Byłem na urwisku zaledwie kilka minut po tym, jak stado ok. 10 sztuk przepłynęło sobie w całkiem bliskiej odległości od brzegu.
Niestety, o tej porze roku to rzadkość. Wieoryby pojawią się na dobre w marcu. Te tapety do Windows z wynurzającym się z wody płetwiastym ogonem są pstrykane w moich stronach.
Może jeszcze się uda...
Jutro spróbuję zobaczyć wschód słońca na Pacyfiku. Jeśli nie zaśpię, powinno się udać...
Fotek nie będzie. To moje prywatny seans. Niektórzy ludzie chwalą się, że mają w domach salę kinową. Ja mam jutro pokaz najlepszego reżysera.
"The Stwórca Show".
Najlepsze miejsce w pierwszym rzędzie, megagigantyczny ekran panoramiczny, tryliony kolorów, rozdzielczość najwyższa możliwa do uchwycenia gołym okiem, etc.
Szkoda tylko, że to niemy film...
czwartek, 18. wrze?nia 2008
National Geographic ciąg dalszy
piotr, 11:34h
Kolejny zwierz widziany przeze mnie po raz pierwszy nazywa się kojot.
Przebiegał przez jezdnię i wyglądał trochę jak lis, tylko był dużo większy.
"Kojot jest żywą metaforą chciwości. Jest zawsze głodny. Zawsze biedny, brak mu szczęścia i przyjaciół. Najwredniejsza kreatura pogardza nim, nawet wszy się go nie trzymają..."
"Mój" kojot trochę tak wyglądał...
Tutaj jest link do pełnego opisu.
Podobno ten cytat z Twaina posłużył jako inspiracja dla postaci kojota ścigającego Strusia P.
Przebiegał przez jezdnię i wyglądał trochę jak lis, tylko był dużo większy.
"Kojot jest żywą metaforą chciwości. Jest zawsze głodny. Zawsze biedny, brak mu szczęścia i przyjaciół. Najwredniejsza kreatura pogardza nim, nawet wszy się go nie trzymają..."
"Mój" kojot trochę tak wyglądał...
Tutaj jest link do pełnego opisu.
Podobno ten cytat z Twaina posłużył jako inspiracja dla postaci kojota ścigającego Strusia P.
?roda, 17. wrze?nia 2008
Uwaga!
piotr, 09:17h
Poniższy wpis przeznaczony jest dla dorosłych czytelników o mocnych nerwach.
Załączony materiał fotograficzny i/lub filmowy może zawierać drastyczne sceny.
Wszystko zaczęło się jakiś tydzień temu. Na Travelchannel oglądałem sobie mój ulubiony show Bizarre Foods.
Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że sympatyczny pan Andrew Zimmern jeździ po świecie wyszukując najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, jakie ludzka rasa spożywa.
Nie chodzi o to, żeby zjeść coś głupiego, obrzydliwego, czy zniechęcającego, tylko o to, żeby odnaleźć potrawy, produkty, przekąski stanowiące rzeczywiste pożywienie ludzi w jakimś zakątku kuli ziemskiej. Prawdziwe składniki ludzkiej diety.
Coś, co dla jednego kręgu kulturowego wydaje się ohydne, może gdzie indziej być smakołykiem.
Oglądam więc sobie odcinek o Filipinach. Andrew ma właśnie zjeść słynnego balut (baluta?).
Jest to po postu zapłodnione kacze jajo. Po mniej więcej 18 dniach gotuje się je i zjada. Bogate źródło protein, witamin, itd.
Patrzę na zbliżenia i oczom nie wierzę - ludzie naprawdę to jedzą. Dla milionów Filipińczyków gotowany kaczy embrion jest świetną przekąską.
Dobra, tak to wygląda:
Oczywiście, żeby zjeść nie trzeba aż tak rozbabrać. Trzeci obrazek w górnym rzędzie pokazuje najlepiej moment przed konsumpcją.
Siedzę więc z otwartymi ustami i patzrę na to, gdy dzwoni telefon - Warlito z South San Francisco. Wikary z parafii, w której spędziłem cały sierpień. Chce się umówić na przyszły tydzień:
"Może pójdziemy na jakiś hike, wędrówkę jakąś?"
"Dobra, jasne, pewnie, wtorek souds great, ale czy ty nie jesteś czasem z Ilo-Ilo? Bo właśnie to oglądam TV i jedzą te gotowane jajka kacze. Jak to się nazywa?"
"Balut."
"Dokładnie. I to podobno dobre jest."
"Chcesz spróbować? To we wtorek przywieziemy."
Gadka-szmatka, srutu-tutu.
Nie wierzyłem, aż nie nadszedł dzisiaj wtorek. Przyjeżdżają rano (Warlito, Paul i Ando) i od drzwi machają białą reklamówką z Pacific Market - słynnego, azjatyckeigo spożywczaka.
Na szczęście wybraliśmy się najpierw na wycieczkę do Chimney Rock (jednego z najpękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem). Widoki, emocje, jelenie, fale, skały - pewnie powinienem więcej miejsca i uwagi tym zapierającym dech w piersiach atrakcjom poświęcić, ale czas wracać do domu.
A w domu, w lodówce czeka balut.
Paul zabrał się za gotowanie, Warly wymieszał z kostkami lodu halo-halo (słynny deser ze słodkiej fasoli, banana i czegośtam), ja przezornie otworzyłem butelkę białego wina (złagodzi ewentualne skutki kulinarnej lekkomyślości).
Balut gotowy. Właściwie przywieźli 6 jajek, ale do garnka trafiły tylko 4 - po jednym dla każdego (podobno spożycie kilku może mieć bardzo nieprzyjemne skutki - nagły napływ krwi do mózgu, podwyższone ciśnienie, cośtam jeszcze).
Siadamy do stołu. Jest babadanga, czy jak tam zwą to pieczywo na liściu bananowca, chleb, pomidory, jalapenos (małe, ostre papryczki) i oczywiście balut.
Może miałem nieco oporów - to w końcu kaczy embrion ("Jak on na mnie dziwnie patrzy"), ale widząc jak chłopaki zajadają ze smakiem - wciągnąłem drania i ja.
Technicznie wygląda to tak, że najpierw robi się w skorupce dziurkę, żeby wyssać sok (niam). Potem obera się więcej i zjada baluta w całości - z dziobem, kośćmi i piórami niby włosami (niam po trzykroć). Wszystko to jest miękkie i smakowite. Nic nie chrupie, nic nie galaretkuje - ciepła, miła przekąska o smaku podobnym do gotowanego żółtka. Jak się tak dobrze zastanowić, to żółtko jest tym samym, tylko wcześnej.
Zresztą, zamiast opisywać zamieszczam ten filmik.
Ostrzegam: może zbrzydzić.
Ja jednak z całej siły polecam baluta.
Zostało mi jeszcze dwa w lodówce.
Wpadnie ktoś na lunch jutro?
Załączony materiał fotograficzny i/lub filmowy może zawierać drastyczne sceny.
Wszystko zaczęło się jakiś tydzień temu. Na Travelchannel oglądałem sobie mój ulubiony show Bizarre Foods.
Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że sympatyczny pan Andrew Zimmern jeździ po świecie wyszukując najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, jakie ludzka rasa spożywa.
Nie chodzi o to, żeby zjeść coś głupiego, obrzydliwego, czy zniechęcającego, tylko o to, żeby odnaleźć potrawy, produkty, przekąski stanowiące rzeczywiste pożywienie ludzi w jakimś zakątku kuli ziemskiej. Prawdziwe składniki ludzkiej diety.
Coś, co dla jednego kręgu kulturowego wydaje się ohydne, może gdzie indziej być smakołykiem.
Oglądam więc sobie odcinek o Filipinach. Andrew ma właśnie zjeść słynnego balut (baluta?).
Jest to po postu zapłodnione kacze jajo. Po mniej więcej 18 dniach gotuje się je i zjada. Bogate źródło protein, witamin, itd.
Patrzę na zbliżenia i oczom nie wierzę - ludzie naprawdę to jedzą. Dla milionów Filipińczyków gotowany kaczy embrion jest świetną przekąską.
Dobra, tak to wygląda:
Oczywiście, żeby zjeść nie trzeba aż tak rozbabrać. Trzeci obrazek w górnym rzędzie pokazuje najlepiej moment przed konsumpcją.
Siedzę więc z otwartymi ustami i patzrę na to, gdy dzwoni telefon - Warlito z South San Francisco. Wikary z parafii, w której spędziłem cały sierpień. Chce się umówić na przyszły tydzień:
"Może pójdziemy na jakiś hike, wędrówkę jakąś?"
"Dobra, jasne, pewnie, wtorek souds great, ale czy ty nie jesteś czasem z Ilo-Ilo? Bo właśnie to oglądam TV i jedzą te gotowane jajka kacze. Jak to się nazywa?"
"Balut."
"Dokładnie. I to podobno dobre jest."
"Chcesz spróbować? To we wtorek przywieziemy."
Gadka-szmatka, srutu-tutu.
Nie wierzyłem, aż nie nadszedł dzisiaj wtorek. Przyjeżdżają rano (Warlito, Paul i Ando) i od drzwi machają białą reklamówką z Pacific Market - słynnego, azjatyckeigo spożywczaka.
Na szczęście wybraliśmy się najpierw na wycieczkę do Chimney Rock (jednego z najpękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem). Widoki, emocje, jelenie, fale, skały - pewnie powinienem więcej miejsca i uwagi tym zapierającym dech w piersiach atrakcjom poświęcić, ale czas wracać do domu.
A w domu, w lodówce czeka balut.
Paul zabrał się za gotowanie, Warly wymieszał z kostkami lodu halo-halo (słynny deser ze słodkiej fasoli, banana i czegośtam), ja przezornie otworzyłem butelkę białego wina (złagodzi ewentualne skutki kulinarnej lekkomyślości).
Balut gotowy. Właściwie przywieźli 6 jajek, ale do garnka trafiły tylko 4 - po jednym dla każdego (podobno spożycie kilku może mieć bardzo nieprzyjemne skutki - nagły napływ krwi do mózgu, podwyższone ciśnienie, cośtam jeszcze).
Siadamy do stołu. Jest babadanga, czy jak tam zwą to pieczywo na liściu bananowca, chleb, pomidory, jalapenos (małe, ostre papryczki) i oczywiście balut.
Może miałem nieco oporów - to w końcu kaczy embrion ("Jak on na mnie dziwnie patrzy"), ale widząc jak chłopaki zajadają ze smakiem - wciągnąłem drania i ja.
Technicznie wygląda to tak, że najpierw robi się w skorupce dziurkę, żeby wyssać sok (niam). Potem obera się więcej i zjada baluta w całości - z dziobem, kośćmi i piórami niby włosami (niam po trzykroć). Wszystko to jest miękkie i smakowite. Nic nie chrupie, nic nie galaretkuje - ciepła, miła przekąska o smaku podobnym do gotowanego żółtka. Jak się tak dobrze zastanowić, to żółtko jest tym samym, tylko wcześnej.
Zresztą, zamiast opisywać zamieszczam ten filmik.
Ostrzegam: może zbrzydzić.
Ja jednak z całej siły polecam baluta.
Zostało mi jeszcze dwa w lodówce.
Wpadnie ktoś na lunch jutro?
wtorek, 16. wrze?nia 2008
W imię Jezusa...
piotr, 09:12h
Larry jest sierżantem policji.
Był przez wiele lat członkiem jakiegoś bezdenominacyjnego kościoła charyzmatycznego. Kiedy poznał swoją żonę spotkał nagle katolicyzm i nawrócił się.
Po dwudziestu latach studiowania Biblii pod okiem swojego pastora (znanego, podróżującego po świecie z wykładami kaznodziei) i pod swoim okiem, stwierdził, że wszystko, w co wierzy jest katolickie.
Jego doświadczenie odkrycia, że pełnia Prawdy jest w Kościele Katolickim jest dla mnie cennym źródłem informacji.
Nasze dyskusje są zawsze ciekawe.
Lubię też opowieści Larrego z jego pracy w policji.
Taka scena na przykład.
Dom w podłej dzielnicy, dysfunkcyjna rodzina, alkohol, dragi, przemoc.
Wezwany na interwencję oficer widzi młodą kobietę: długie włosy w nieładzie, tatuaże z symbolami satanistycznymi, czarne paznokcie, łańcuchy... W pewnym momencie kobieta zaczyna dzwnie się uśmiechać patrząc na coś za plecami policjanta. Funkcjonariusz odruchowo się odwraca i widzi, że tuż za nim stoi mężczyzna podobny do swojej dziewczyny (wyznawca ciemnej strony mocy), trzymając w uniesionych rękach duży kamień, którym chce rozwalić mu czaszkę.
Policjant bez wahania krzyczy: "W imię Jezusa, nakazuję ci wyjść z niego!"
Mężczyzna opuszcza kamień, pada na podłogę i zaczyna się dusić.
Kobieta stoi jak słup i nie może uwierzyć, temu co przed chwilą zobaczyła - oficer w mundurze, z bronią w ręku rozkazuje złym duchom.
A co najlepsze: te złe duchy posłusznie czmychają przed imieniem Jezusa.
Uwilebiam opowieści Larrego.
Bo to prawdziwe historie - to on był tym policjantem...
Był przez wiele lat członkiem jakiegoś bezdenominacyjnego kościoła charyzmatycznego. Kiedy poznał swoją żonę spotkał nagle katolicyzm i nawrócił się.
Po dwudziestu latach studiowania Biblii pod okiem swojego pastora (znanego, podróżującego po świecie z wykładami kaznodziei) i pod swoim okiem, stwierdził, że wszystko, w co wierzy jest katolickie.
Jego doświadczenie odkrycia, że pełnia Prawdy jest w Kościele Katolickim jest dla mnie cennym źródłem informacji.
Nasze dyskusje są zawsze ciekawe.
Lubię też opowieści Larrego z jego pracy w policji.
Taka scena na przykład.
Dom w podłej dzielnicy, dysfunkcyjna rodzina, alkohol, dragi, przemoc.
Wezwany na interwencję oficer widzi młodą kobietę: długie włosy w nieładzie, tatuaże z symbolami satanistycznymi, czarne paznokcie, łańcuchy... W pewnym momencie kobieta zaczyna dzwnie się uśmiechać patrząc na coś za plecami policjanta. Funkcjonariusz odruchowo się odwraca i widzi, że tuż za nim stoi mężczyzna podobny do swojej dziewczyny (wyznawca ciemnej strony mocy), trzymając w uniesionych rękach duży kamień, którym chce rozwalić mu czaszkę.
Policjant bez wahania krzyczy: "W imię Jezusa, nakazuję ci wyjść z niego!"
Mężczyzna opuszcza kamień, pada na podłogę i zaczyna się dusić.
Kobieta stoi jak słup i nie może uwierzyć, temu co przed chwilą zobaczyła - oficer w mundurze, z bronią w ręku rozkazuje złym duchom.
A co najlepsze: te złe duchy posłusznie czmychają przed imieniem Jezusa.
Uwilebiam opowieści Larrego.
Bo to prawdziwe historie - to on był tym policjantem...
niedziela, 14. wrze?nia 2008
...my only friend - the end.
piotr, 11:29h
Coraz więcej wędrówek, coraz piękniejsze widoki.
Czy można być ateistą w takich miejscach?
To chyba musi być bardzo trudne...
Miałem o wyprawie na koniec świata coś wspomnieć. Zaznaczam, że to było jeszcze zanim A. i T. mnie odwiedzili, czyli jakieś baaaardzo dawno temu.
Wybrałem się do tzw. Tomales Point. Trzeba to zobaczyc na mapie - z jednej strony Zatoka, z drugiej Ocean i zwężający się półwysep. Zostawia się samochód w miejscu, gdzie kończy się droga, potem zostaje tylko piesza wędrówka.
Najpierw jest po prostu pagórkowato. Lekkie przeszumy fal, bo ścieżka jest bliżej Oceanu. Zatoki jeszcze nie widać - pólwysep jest za szeroki na początku.
Szybki marsz, ale coś nie widać tego końca świata. 5 mil to znowu nie tak dużo (chyba).
Kolejny pagórek - jest fajnie.
Nie ma drzew, są za to łosie. I to całkiem blisko. Wierzyć się nie chce, że się nie płoszą, tylko patrzą leniwie żując jakieś ździebełka - zazwyczaj w zrelaksowanej, półsiedzącej pozycji (półsiedzącej?).
Ale łosie łosiami (ktoś się zastanawiał, skąd się wzięło to świetne połączenie Mianownika z Narzędnikiem?, a mówiąc "ktoś" mam na myśli czytające ten blog/tego bloga Polonistki), a końca świata nie widać.
Po kolejnym pagórku myślę: "Ten to już ostatni". A tu następny się wyłania. "No ten to już naprawdę ostatni". I znowu kolejny widać...
Trochę jak wędrówka przez życie...
"Chyba sobie żartujesz ze mnie" - przekomarzam się ze Stwórcą na głos, o dziwo po angielsku - widząc, że przyjdzie mi zaliczyć następne wzgórze.
I tak milion razy.
Aż można zwątpić, czy ten koniec świata w ogóle istnieje...
Fizjologia daje o sobie znać, ale wyobrażam sobie, jaka to frajda wysikać się na końcu świata, więc na razie się powstrzymuję (kobiety mogą tego nie zrozumieć).
Tymczasem droga zamienia się w bardzo piaszczystą i w bardzo pod górkę.
Widać już wyraźnie i Ocean i Zatokę. Jedno po lewej, drugie po prawej - czyli idę na północ. Formułowane na głos myśli w kolorze blond (czy aby nie pomyliłem drogi) są ciekawym objawem: albo humor mi dopisuje, albo upał mi przygrzewa w czaszkę...
No nie, kolejny pagórek...
Fale z lewej szumią coraz głośniej. Widać też skalistą wysepkę - Birds Island - pamiętam z mapy.
Czyli już niedaleko...
Wreszcie jest!
Koniec świata!
Dalej już nie ma nic tylko bezkres.
I ten bezkres próbuje wedrzeć się do naszego kresu wściekle waląc z hukiem falami w wielkie kawałki skał, które od końca świata parę ładnych milionów lat temu się oderwały.
Szum, piana, wysokość i bezkres spotykający kres - spektakl natury porównywalny dla mnie ze wschodem słońca na Synaju - z lepszymi efektami dźwiękowymi (w tej kategorii Słońce zdecydowanie ustępuje Oceanowi).
Efekt zapiera dech, nie ma mowy o niczym innym, jak kontemplacji Piękna.
Mógłbym tam siedzieć godzinami, ale czeka mnie dwugodzinna wędrówka z powrotem.
Prawie biegnę, bo przypomniałem sobie, że Joyce zaprosiła mnie na kolację tonight.
I fajnie, że ten wpis robię w sobotę wieczorem, bo w niedzielę chcę znowu pójść na koniec świata z sympatycznymi M. i M.
Taki filmik znalazłem, nie oddaje wrażeń, ale chociaż ździebełko malutkie klimatu...
Czy można być ateistą w takich miejscach?
To chyba musi być bardzo trudne...
Miałem o wyprawie na koniec świata coś wspomnieć. Zaznaczam, że to było jeszcze zanim A. i T. mnie odwiedzili, czyli jakieś baaaardzo dawno temu.
Wybrałem się do tzw. Tomales Point. Trzeba to zobaczyc na mapie - z jednej strony Zatoka, z drugiej Ocean i zwężający się półwysep. Zostawia się samochód w miejscu, gdzie kończy się droga, potem zostaje tylko piesza wędrówka.
Najpierw jest po prostu pagórkowato. Lekkie przeszumy fal, bo ścieżka jest bliżej Oceanu. Zatoki jeszcze nie widać - pólwysep jest za szeroki na początku.
Szybki marsz, ale coś nie widać tego końca świata. 5 mil to znowu nie tak dużo (chyba).
Kolejny pagórek - jest fajnie.
Nie ma drzew, są za to łosie. I to całkiem blisko. Wierzyć się nie chce, że się nie płoszą, tylko patrzą leniwie żując jakieś ździebełka - zazwyczaj w zrelaksowanej, półsiedzącej pozycji (półsiedzącej?).
Ale łosie łosiami (ktoś się zastanawiał, skąd się wzięło to świetne połączenie Mianownika z Narzędnikiem?, a mówiąc "ktoś" mam na myśli czytające ten blog/tego bloga Polonistki), a końca świata nie widać.
Po kolejnym pagórku myślę: "Ten to już ostatni". A tu następny się wyłania. "No ten to już naprawdę ostatni". I znowu kolejny widać...
Trochę jak wędrówka przez życie...
"Chyba sobie żartujesz ze mnie" - przekomarzam się ze Stwórcą na głos, o dziwo po angielsku - widząc, że przyjdzie mi zaliczyć następne wzgórze.
I tak milion razy.
Aż można zwątpić, czy ten koniec świata w ogóle istnieje...
Fizjologia daje o sobie znać, ale wyobrażam sobie, jaka to frajda wysikać się na końcu świata, więc na razie się powstrzymuję (kobiety mogą tego nie zrozumieć).
Tymczasem droga zamienia się w bardzo piaszczystą i w bardzo pod górkę.
Widać już wyraźnie i Ocean i Zatokę. Jedno po lewej, drugie po prawej - czyli idę na północ. Formułowane na głos myśli w kolorze blond (czy aby nie pomyliłem drogi) są ciekawym objawem: albo humor mi dopisuje, albo upał mi przygrzewa w czaszkę...
No nie, kolejny pagórek...
Fale z lewej szumią coraz głośniej. Widać też skalistą wysepkę - Birds Island - pamiętam z mapy.
Czyli już niedaleko...
Wreszcie jest!
Koniec świata!
Dalej już nie ma nic tylko bezkres.
I ten bezkres próbuje wedrzeć się do naszego kresu wściekle waląc z hukiem falami w wielkie kawałki skał, które od końca świata parę ładnych milionów lat temu się oderwały.
Szum, piana, wysokość i bezkres spotykający kres - spektakl natury porównywalny dla mnie ze wschodem słońca na Synaju - z lepszymi efektami dźwiękowymi (w tej kategorii Słońce zdecydowanie ustępuje Oceanowi).
Efekt zapiera dech, nie ma mowy o niczym innym, jak kontemplacji Piękna.
Mógłbym tam siedzieć godzinami, ale czeka mnie dwugodzinna wędrówka z powrotem.
Prawie biegnę, bo przypomniałem sobie, że Joyce zaprosiła mnie na kolację tonight.
I fajnie, że ten wpis robię w sobotę wieczorem, bo w niedzielę chcę znowu pójść na koniec świata z sympatycznymi M. i M.
Taki filmik znalazłem, nie oddaje wrażeń, ale chociaż ździebełko malutkie klimatu...
wtorek, 9. wrze?nia 2008
piotr, 09:46h
Nie udało się...
poniedzia?ek, 8. wrze?nia 2008
Wyprawa na koniec świata.
piotr, 12:22h
Zacząłem pisać, ale przyszedł Larry, potem musiałem coś upichcić i zjeść, potem odcinek "Przyjaciół" i wiadomości i zastała mnie północ. Może jutro się uda...
sobota, 6. wrze?nia 2008
piotr, 06:28h
Ford F-150 Ranger, rocznik 94.
Nie było fajnych fotek z autem w kolorze białym, ale można sobie wyobrazić mniej więcej, co przeżywa kapłan mknąc wśród stad krów, byków, czy koni...
P.S. Mało kto wie, że oprócz "starego" jest też "nowy" Star:
czwartek, 4. wrze?nia 2008
Jakiś Jim truckiem toczy się szlakiem, z Billem Halley'em highway'em gna...
piotr, 09:40h
Mam trucka.
Mogę swobodnie poruszać się po amerykańskich drogach.
Włączam klimatyzację, Radio Coutry i mknę swoim Fordem pomiędzy ranchami...
Może jutro uda mi się znaleźć w necie fotkę mojego pickupa pomiędzy stadami krów.
Miałem kiedyś Nissana zwanego "Czerwoną Strzałą".
Teraz ujeżdżam "Białego Mustanga" i czuję się trochę, jak Heniek, "co ciężarówą posuwa w dal":
"My name is Heniek Starr, Starr Henryk
and my profession is transportation products for
the money,
but you, autostopper hear me,
you are my friend and I take you for nothing".
Mogę swobodnie poruszać się po amerykańskich drogach.
Włączam klimatyzację, Radio Coutry i mknę swoim Fordem pomiędzy ranchami...
Może jutro uda mi się znaleźć w necie fotkę mojego pickupa pomiędzy stadami krów.
Miałem kiedyś Nissana zwanego "Czerwoną Strzałą".
Teraz ujeżdżam "Białego Mustanga" i czuję się trochę, jak Heniek, "co ciężarówą posuwa w dal":
"My name is Heniek Starr, Starr Henryk
and my profession is transportation products for
the money,
but you, autostopper hear me,
you are my friend and I take you for nothing".
wtorek, 2. wrze?nia 2008
I hate snakes - especially rattlesnakes...
piotr, 09:09h
Moi parafianie twierdzą, że chłodne noce skutecznie zniechęcają grzechotniki do schodzenia w doliny.
Ja jednak przezornie sprawdzam rano łazienkę zanim wejdę do kabiny prysznicowej...
Ja jednak przezornie sprawdzam rano łazienkę zanim wejdę do kabiny prysznicowej...
poniedzia?ek, 1. wrze?nia 2008
Point Reyes
piotr, 10:35h
Są miejsca na ziemi, o których można powiedzieć, że Pan Bóg stwarzając je miał sporo inwencji i twórczego natchnienia.
Jestem właśnie w takim miejscu.
Pagórki, doliny, lasy, jeziorka, zatoki, skały, ocean + piękna pogoda przez cały rok (nie za zimno, nie za gorąco).
Dzisiaj na przykład wybrałem się na niesamowity cypel. Potężne fale, błękitna woda, wysoki klif - bajka.
Do tego malownicza latarnia morska i w dole baraszkujące w oceanie foki.
Przemiłe małżeństwo - ona ze śmieszącym mnie zawsze brytyjskim akcentem, on z brodą i ich adoptowana kilkanaście lat temu w Chinach córka z piłką do footballu - zabrało mnie na konkurs rzeźb z piasku. Żałowaliśmy trochę, że sami nie bierzemy udziału, bo konkurencja w tym roku słaba, cóż gdy było już popołudnie i właściwe konkurs zakończony.
Co tam jednak piaskowe stwory, gdy plaża przepiękna (choć lekko zatłoczona: latawce, surfing, spacery, itd.)
A potem jeszcze wędrówki po klifach - fantastyczne popołudnie!
Żeby łatwiej było sobie wyobrazić całą tę cudowność natury, kilka zdjęć:
P.S. Zapomniałem napisać, że w piątek byłem na meczu NFL - to ci dopiero dziwadło. Warte opisania - może wkrótce. Żebym tylko nie zapomniał przytłoczony nowymi wrażeniami.
P.S.2. Jeszcze krótki filmik. Oprócz wieloryba i kojota wszystko dzisiaj było.
Jestem właśnie w takim miejscu.
Pagórki, doliny, lasy, jeziorka, zatoki, skały, ocean + piękna pogoda przez cały rok (nie za zimno, nie za gorąco).
Dzisiaj na przykład wybrałem się na niesamowity cypel. Potężne fale, błękitna woda, wysoki klif - bajka.
Do tego malownicza latarnia morska i w dole baraszkujące w oceanie foki.
Przemiłe małżeństwo - ona ze śmieszącym mnie zawsze brytyjskim akcentem, on z brodą i ich adoptowana kilkanaście lat temu w Chinach córka z piłką do footballu - zabrało mnie na konkurs rzeźb z piasku. Żałowaliśmy trochę, że sami nie bierzemy udziału, bo konkurencja w tym roku słaba, cóż gdy było już popołudnie i właściwe konkurs zakończony.
Co tam jednak piaskowe stwory, gdy plaża przepiękna (choć lekko zatłoczona: latawce, surfing, spacery, itd.)
A potem jeszcze wędrówki po klifach - fantastyczne popołudnie!
Żeby łatwiej było sobie wyobrazić całą tę cudowność natury, kilka zdjęć:
P.S. Zapomniałem napisać, że w piątek byłem na meczu NFL - to ci dopiero dziwadło. Warte opisania - może wkrótce. Żebym tylko nie zapomniał przytłoczony nowymi wrażeniami.
P.S.2. Jeszcze krótki filmik. Oprócz wieloryba i kojota wszystko dzisiaj było.
... older stories