... newer stories
sobota, 27. grudnia 2008
piotr, 22:05h
Już w Polsce.
Niestety, ciągle odcięty od netu.
Dzięki za wszystkie Życzenia.
Odpowiadanie zajmie mi trzysta lat...
PS: Trzymaj się, D. Pamiętam w modlitwie.
Niestety, ciągle odcięty od netu.
Dzięki za wszystkie Życzenia.
Odpowiadanie zajmie mi trzysta lat...
PS: Trzymaj się, D. Pamiętam w modlitwie.
sobota, 20. grudnia 2008
piotr, 14:28h
Chwilowo z Italii pozdrawiam.
poniedzia?ek, 15. grudnia 2008
piotr, 03:38h
Z okazji mini-jubileuszu 1800 dni online nie będzie wpisu.
sobota, 13. grudnia 2008
A day in a desert
piotr, 00:17h
Dlaczego najbardziej w Izraelu podoba mi się pustynia?
Bo jest całkowicie inna niż wszystko, co do tej pory widziałem, a jednak wydaje si dziwnie znajoma.
A może dlatego, że jest jak kobieta z Pieśni nad Pieśniami - piękna i straszna zarazem?
Pamiętam taką scenę, z "Ostatniego kuszenia", której nie mogę nigdzie znaleźć:
Ktoś (Jan Chrzciciel?) mówi do Jezusa: Jak każdy, kto w tym kraju szuka Boga, musisz iść na pustynię. Ale pamiętaj, że nie tylko Jego możesz tam znaleźć.
Pustynia jest pełna życia - to biologiczne, ukryte w skalnych zagłębieniach, przysypane warstewką piasku, na pozór niewidoczne, przebija się z czasem do świadomości: nora myszopodobnej rodzinki gryzoni, błysk czarnego, kruczego(kruczoczarnego?) skrzydła, ślad łapy (czyjej?), zbielała czaszka dzikiego osła, gałąź ciernistego krzaka.
Gdzieś tam czai się jednak jeszcze zupełnie inne życie - to duchowe. Pustynia jest miejscem, gdzie mieszkają demony. Jedne chude i wysuszone, zwariowały z wiecznej samotności i bełkoczą tylko coś bez ładu i składu albo wyją między glazami. Inne - zadomowiły się świetnie w pustym wąwozie i udając echo zwodzą przypadkowych przechodniów. Wreszcie te najbardziej niebezpieczne i najstraszniejsze - inteligentne i szybkie, jak błyskawica. Przybierając różne formy zaczynają delikatnie podchodzić bliżej i bliżej. Strachowi ustępuje ciekawość i ani się człowiek nie spostrzegnie, jak już przejmują kontrolę nad sytuacją.
Próbowałem rzucać w nie kamieniami, próbowałem je zagadać, można też próbować zamknąć oczy na ich obecność.
Są tacy, którzy na pustynię po prostu nie chodzą, żeby ich nie spotkać.
Ale w ten sposób traci się też możliwość spotkania Tego, który pustynię ukochał bardziej niż wszystkie krainy świata. Wybrał ją i ozdobił swoją Obecnością. Uczynił ją swoją żoną i niewolnicą - sam stając się mężem i niewolnikiem. Bóg i pustynia - spleceni w miłosnym uścisku kochankowie obdarowują hojnie historię ludzkości okruchami swojego uczucia. Wszystko, co ważne urodziło się tutaj - czasem warto ogrzać się w refleksach wielkich wydarzeń historii zbawienia, tylko po to, by zanieść to ciepło do lodowatego świata, pełnego pędzących donikąd, niczym sekundy, ludzkich istot.
Wróciłem właśnie po całym dniu w Makhtesh Ramon i mój refleksyjny nastrój długo jeszcze pomoże mi patrzeć na życie przez pryzmat pustyni - pełnej demonów narzeczonej Króla.
Ale przecież tak naprawdę pustynia jest w każym z nas...
PS. (bez kropki pomiędzy):
Rzeczonej sceny nie znalazłem, za to jej ciąg dalszy jest taki:
i taki:
Bo jest całkowicie inna niż wszystko, co do tej pory widziałem, a jednak wydaje si dziwnie znajoma.
A może dlatego, że jest jak kobieta z Pieśni nad Pieśniami - piękna i straszna zarazem?
Pamiętam taką scenę, z "Ostatniego kuszenia", której nie mogę nigdzie znaleźć:
Ktoś (Jan Chrzciciel?) mówi do Jezusa: Jak każdy, kto w tym kraju szuka Boga, musisz iść na pustynię. Ale pamiętaj, że nie tylko Jego możesz tam znaleźć.
Pustynia jest pełna życia - to biologiczne, ukryte w skalnych zagłębieniach, przysypane warstewką piasku, na pozór niewidoczne, przebija się z czasem do świadomości: nora myszopodobnej rodzinki gryzoni, błysk czarnego, kruczego(kruczoczarnego?) skrzydła, ślad łapy (czyjej?), zbielała czaszka dzikiego osła, gałąź ciernistego krzaka.
Gdzieś tam czai się jednak jeszcze zupełnie inne życie - to duchowe. Pustynia jest miejscem, gdzie mieszkają demony. Jedne chude i wysuszone, zwariowały z wiecznej samotności i bełkoczą tylko coś bez ładu i składu albo wyją między glazami. Inne - zadomowiły się świetnie w pustym wąwozie i udając echo zwodzą przypadkowych przechodniów. Wreszcie te najbardziej niebezpieczne i najstraszniejsze - inteligentne i szybkie, jak błyskawica. Przybierając różne formy zaczynają delikatnie podchodzić bliżej i bliżej. Strachowi ustępuje ciekawość i ani się człowiek nie spostrzegnie, jak już przejmują kontrolę nad sytuacją.
Próbowałem rzucać w nie kamieniami, próbowałem je zagadać, można też próbować zamknąć oczy na ich obecność.
Są tacy, którzy na pustynię po prostu nie chodzą, żeby ich nie spotkać.
Ale w ten sposób traci się też możliwość spotkania Tego, który pustynię ukochał bardziej niż wszystkie krainy świata. Wybrał ją i ozdobił swoją Obecnością. Uczynił ją swoją żoną i niewolnicą - sam stając się mężem i niewolnikiem. Bóg i pustynia - spleceni w miłosnym uścisku kochankowie obdarowują hojnie historię ludzkości okruchami swojego uczucia. Wszystko, co ważne urodziło się tutaj - czasem warto ogrzać się w refleksach wielkich wydarzeń historii zbawienia, tylko po to, by zanieść to ciepło do lodowatego świata, pełnego pędzących donikąd, niczym sekundy, ludzkich istot.
Wróciłem właśnie po całym dniu w Makhtesh Ramon i mój refleksyjny nastrój długo jeszcze pomoże mi patrzeć na życie przez pryzmat pustyni - pełnej demonów narzeczonej Króla.
Ale przecież tak naprawdę pustynia jest w każym z nas...
PS. (bez kropki pomiędzy):
Rzeczonej sceny nie znalazłem, za to jej ciąg dalszy jest taki:
i taki:
czwartek, 11. grudnia 2008
piotr, 19:26h
Czas już chyba na jakiś dłuższy wpis...
wtorek, 9. grudnia 2008
Gorąca noc
piotr, 09:31h
Na zewnątrz wprawdzie 20-22 st., ale zima nieubłagalnie nadchodzi...
Noce są już całkiem chłodne.
Po raz pierwszy w tym roku, w naszym domu włączono ogrzewanie.
Noce są już całkiem chłodne.
Po raz pierwszy w tym roku, w naszym domu włączono ogrzewanie.
poniedzia?ek, 8. grudnia 2008
piotr, 00:38h
Ich hab' die Deutsche Sprache seit Jahren nicht mehr benutzt. Ale to jest trochę, jak z jazdą na rowerze - tego się nie zapomina. Wystarczyła chwila treningu, moment na przypomnienie i słowa popłynęły. Nieco może koślawo jeszcze, ale wieczór ze studentami z Niemiec okazał się całkiem miły. Było oczywiście niemieckie piwo (Paulaner) i żarty na temat naszej nauki hebrajskiego.
Dla mnie najważniejsze było jednak, przełamanie długiego okresu nieużywania języka niemieckiego.
Poza tym, nie wspomnałem o wtorkowej konferencji na temat Levinasa i tego, co w jego nauczaniu pomaga nam, a co przeszkadza w międzyreligijnym dialogu.
Nie było też chyba ani słowa o sobotnim Lectio Divina u Braci Bose na Starym Mieście.
Boże, jakie ja prowadzę wyczerpujące "życie intelektualne"... :)
Dla mnie najważniejsze było jednak, przełamanie długiego okresu nieużywania języka niemieckiego.
Poza tym, nie wspomnałem o wtorkowej konferencji na temat Levinasa i tego, co w jego nauczaniu pomaga nam, a co przeszkadza w międzyreligijnym dialogu.
Nie było też chyba ani słowa o sobotnim Lectio Divina u Braci Bose na Starym Mieście.
Boże, jakie ja prowadzę wyczerpujące "życie intelektualne"... :)
czwartek, 4. grudnia 2008
Sobą być... czyli kim?
piotr, 23:36h
Jakimś trafem znalazem się w poniedziałek na sympozjum na temat "Kościół Katolicki w Polsce a Żydzi i Izrael".
Wśród wielu prelegentów najbardziej podobał mi się Rabbi Dr Alon Goshen-Gottstein. Ze śwetnym poczuciem humoru nawiązał do ciekawej teorii autodefiniowania własnej osoby. Na pierwszym poziomie, ja jestem mną, bo nie jestem tobą. Nie jestem też nim, ani nim. Definiuję siebie przez to, kim nie jestem. Drugi poziom to określenie siebie przez własne czyny: ja jestem mną, bo robię to, czy tamto. Wreszcie trzeci poziom to wielowarstwowa struktura mnie: jest tu miejsce dla ciebie, jego i jego. Ja jestem sobą, ale relacje sprawiają, że włączam w to, co mnie stanowi także kawałek ciebie, jego i jego.
W praktyce dialogu międzyreligijnego można pozostać na poziomie pierwszym: jestem Żydem, bo nie jestem gojem; jestem chrześcijaninem, bo nie jestem poganinem. Można wejść na poziom drugi: jestem Żydem, bo zachowuję Szabat, jem koszernie; jestem chrześcijaninem, bo wychwalam Jezusa, wyznaję, że jest moim Panem. Trzeci poziom jest "tylko dla orłów". Jak zostawić miejsce dla "innego" w sobie samym bez popadnięcia w indyferentyzm religijny i bez rozmycia własnej tożsamości? Jak być Żydem, czy Chrześcijaninem, który w swoich relacjach osobowych "oddaje" kawałek siebie i "dostaje" kawałek drugiego, a jednak nie jest przy tym mniej sobą?
Ten ostatni akapit to wprawdzie już nie Rabbi Goshem, lecz moje przemyślenia, ale może jest to materiał na jakąś medytację...
Wśród wielu prelegentów najbardziej podobał mi się Rabbi Dr Alon Goshen-Gottstein. Ze śwetnym poczuciem humoru nawiązał do ciekawej teorii autodefiniowania własnej osoby. Na pierwszym poziomie, ja jestem mną, bo nie jestem tobą. Nie jestem też nim, ani nim. Definiuję siebie przez to, kim nie jestem. Drugi poziom to określenie siebie przez własne czyny: ja jestem mną, bo robię to, czy tamto. Wreszcie trzeci poziom to wielowarstwowa struktura mnie: jest tu miejsce dla ciebie, jego i jego. Ja jestem sobą, ale relacje sprawiają, że włączam w to, co mnie stanowi także kawałek ciebie, jego i jego.
W praktyce dialogu międzyreligijnego można pozostać na poziomie pierwszym: jestem Żydem, bo nie jestem gojem; jestem chrześcijaninem, bo nie jestem poganinem. Można wejść na poziom drugi: jestem Żydem, bo zachowuję Szabat, jem koszernie; jestem chrześcijaninem, bo wychwalam Jezusa, wyznaję, że jest moim Panem. Trzeci poziom jest "tylko dla orłów". Jak zostawić miejsce dla "innego" w sobie samym bez popadnięcia w indyferentyzm religijny i bez rozmycia własnej tożsamości? Jak być Żydem, czy Chrześcijaninem, który w swoich relacjach osobowych "oddaje" kawałek siebie i "dostaje" kawałek drugiego, a jednak nie jest przy tym mniej sobą?
Ten ostatni akapit to wprawdzie już nie Rabbi Goshem, lecz moje przemyślenia, ale może jest to materiał na jakąś medytację...
czwartek, 4. grudnia 2008
piotr, 00:21h
Nie ma to jak wyjść z domu o 8.00 i wrócić o 22.30. Po co ja w ogóle płacę za mieszkanie? Ach, przecież śpię tu...
wtorek, 2. grudnia 2008
piotr, 22:58h
No dobrze. W Nablusie jest Źródło Jakuba - to samo, przy którym Jezus spotkał Samarytankę. Umieszczone w krypcie pod kościołem - robi wrażenie swoją głębokością. Niestety, za próbę zrobienia nielegalnego zdjęcia zostaliśmy "wykopani".
Inną atrakcją Sychem (Nablusu) jest Grób Józefa. Trudno go znaleźć, ale staraliśmy się ze wszystkich sił. Przełamaliśmy niechęć tubylców, zignorowaliśmy próbujące rzucać kamieniami dzieci i po prostu szliśmy przez miasto. Na drodze stanął nam uzbrojony patrol palestyński. Chłopaki nie mają chyba za dużo roboty w tym miejscu, o tej porze, bo nadzwyczaj chętnie "zajęli się" nami. Problemem była komunikacja: angielskim, rosyjskim, ani żadnym innym europejskim żołnierze nie władali. My nie mówimy po arabsku. Jeden z nich zapytał, czy ktoś zna hebrajski, na które to pytanie bez zastanowienia powiedziałem: "Ma ata szote baboker?" To zdanie, często powtarzane przez moją nauczycielkę, znaczy dokładnie: "Co pijesz rano?" Na szczęście, dowcip został zignorowany przez trzymających karabiny Palestyńczyków i łamaną Hebrajszczyzną Wojtka dogadaliśmy się w temacie kim i skąd jesteśmy, oraz co tu robimy.
Grób Józefa okazał się wysadzonym w powietrze budynkiem z jakimś nagrobkiem w środku. Według naszych uzbrojonych przewodników zrobiła to armia izraelska. W grobie nie ma też żadnego Józefa, bo ten jest w Egipcie. Jak okazało się już po powrocie, rzeczony grób znajduje się w pobliskim meczecie, do którego i tak by nas nie wpuszczono. Również nieco po niewczasie dowiedzieliśmy się, że w tym rejonie nieufnie traktuje się wszystkichwyglądających na osadników żydowskich. Trzeba zawiązać na szyi arafatkę, założyć koszulkę z palestyńską flagą, albo pozdrawiać wszystkich mijanych ludzi (najlepiej po arabsku, lub czymś w rodzaju "Free Palestine").
Ale to nie koniec wyprawy.
Na Górę Garizim można wjechać od strony checkpointu, ale żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć, ze względu na brak wymaganych izraelskich tablic rejestracyjnych. Te checkpointy utrudniają zresztą dostęp do niektóych miejsc. Do takiego Nablusu, na przykład, trzeba jechać dwoma autobusami, potem przejść na piechotę posterunek i znowu szukać busika - powrót też na trzy raty.
Wróciliśmy do Ramallah, gdzie po wspomnianej wcześniej wizycie w (nie zawaham się użyć tego słowa) Mauzoleum Arafata, postanowiliśmy coś zjeść.
Centrum Ramallah koncentruje się wokół niewielkiego ronda ze słynną Fontanną Lwów - symbolem tego miasta. Szybki "telefon do przyjaciela" i już wiemy, że mamy szukać resauracji zwanej Plaza. Ponieważ nikt z pytanych o drogę nigdy o takim lokalu nie słyszał, decydujemy się na snackbar "Libańskie Przekąski". Kelner nie mówi po angielsku, jemy plastikowymi widelcami, czekanie na zamówione danie okazuje się dość długie, a ceny wcale nie jakieś rewelacyjnie niskie i wiele tego typu mankamentów. Ale w końcu nie o luksus chodziło, a zmiażdżona pomiędzy gorącymi płytami połówka kurczaka smakuje całkiem nieźle, więc nie narzekam.
Tak to było w West Bank w sobotę.
I już podjąłem decyzję, żeby tam nie wracać, gdy w poniedziałek poznaliśmy dziewczynę z Polskiej Akcji Humanitarnej - placówka w Ramallah. Pewnie któregoś dnia zgadamy się na jakieś spotkanie. Zachodni Brzeg tak łatwo nie popuści - trzeba będzie odwiedzić tę niebezpieczną strefę raz jeszcze.
Z drugiej strony nie jest chyba tak niebezpiecznie, jeśli Nicola opowiadał, że jeździ tam trzy razy w roku do najtańszej na świecie łaźni tureckiej z masażem...
A poniedziałkowe spotkanie to efekt konferencji Kościół Katolicki w Polsce a Żydzi i Judaizm. Ale to już inna historia...
Inną atrakcją Sychem (Nablusu) jest Grób Józefa. Trudno go znaleźć, ale staraliśmy się ze wszystkich sił. Przełamaliśmy niechęć tubylców, zignorowaliśmy próbujące rzucać kamieniami dzieci i po prostu szliśmy przez miasto. Na drodze stanął nam uzbrojony patrol palestyński. Chłopaki nie mają chyba za dużo roboty w tym miejscu, o tej porze, bo nadzwyczaj chętnie "zajęli się" nami. Problemem była komunikacja: angielskim, rosyjskim, ani żadnym innym europejskim żołnierze nie władali. My nie mówimy po arabsku. Jeden z nich zapytał, czy ktoś zna hebrajski, na które to pytanie bez zastanowienia powiedziałem: "Ma ata szote baboker?" To zdanie, często powtarzane przez moją nauczycielkę, znaczy dokładnie: "Co pijesz rano?" Na szczęście, dowcip został zignorowany przez trzymających karabiny Palestyńczyków i łamaną Hebrajszczyzną Wojtka dogadaliśmy się w temacie kim i skąd jesteśmy, oraz co tu robimy.
Grób Józefa okazał się wysadzonym w powietrze budynkiem z jakimś nagrobkiem w środku. Według naszych uzbrojonych przewodników zrobiła to armia izraelska. W grobie nie ma też żadnego Józefa, bo ten jest w Egipcie. Jak okazało się już po powrocie, rzeczony grób znajduje się w pobliskim meczecie, do którego i tak by nas nie wpuszczono. Również nieco po niewczasie dowiedzieliśmy się, że w tym rejonie nieufnie traktuje się wszystkichwyglądających na osadników żydowskich. Trzeba zawiązać na szyi arafatkę, założyć koszulkę z palestyńską flagą, albo pozdrawiać wszystkich mijanych ludzi (najlepiej po arabsku, lub czymś w rodzaju "Free Palestine").
Ale to nie koniec wyprawy.
Na Górę Garizim można wjechać od strony checkpointu, ale żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć, ze względu na brak wymaganych izraelskich tablic rejestracyjnych. Te checkpointy utrudniają zresztą dostęp do niektóych miejsc. Do takiego Nablusu, na przykład, trzeba jechać dwoma autobusami, potem przejść na piechotę posterunek i znowu szukać busika - powrót też na trzy raty.
Wróciliśmy do Ramallah, gdzie po wspomnianej wcześniej wizycie w (nie zawaham się użyć tego słowa) Mauzoleum Arafata, postanowiliśmy coś zjeść.
Centrum Ramallah koncentruje się wokół niewielkiego ronda ze słynną Fontanną Lwów - symbolem tego miasta. Szybki "telefon do przyjaciela" i już wiemy, że mamy szukać resauracji zwanej Plaza. Ponieważ nikt z pytanych o drogę nigdy o takim lokalu nie słyszał, decydujemy się na snackbar "Libańskie Przekąski". Kelner nie mówi po angielsku, jemy plastikowymi widelcami, czekanie na zamówione danie okazuje się dość długie, a ceny wcale nie jakieś rewelacyjnie niskie i wiele tego typu mankamentów. Ale w końcu nie o luksus chodziło, a zmiażdżona pomiędzy gorącymi płytami połówka kurczaka smakuje całkiem nieźle, więc nie narzekam.
Tak to było w West Bank w sobotę.
I już podjąłem decyzję, żeby tam nie wracać, gdy w poniedziałek poznaliśmy dziewczynę z Polskiej Akcji Humanitarnej - placówka w Ramallah. Pewnie któregoś dnia zgadamy się na jakieś spotkanie. Zachodni Brzeg tak łatwo nie popuści - trzeba będzie odwiedzić tę niebezpieczną strefę raz jeszcze.
Z drugiej strony nie jest chyba tak niebezpiecznie, jeśli Nicola opowiadał, że jeździ tam trzy razy w roku do najtańszej na świecie łaźni tureckiej z masażem...
A poniedziałkowe spotkanie to efekt konferencji Kościół Katolicki w Polsce a Żydzi i Judaizm. Ale to już inna historia...
sobota, 29. listopada 2008
Sobotni wyjazd do West Bank
piotr, 23:29h
Wyprawa do Ramallah (grób Arafata) i do Nablus (starożytne Sychem) nauczyła mnie jednego: nie ma po co jeździć do Autonomii Palestyńskiej.
Nie jest to może narażanie życia (chociaż dzieci rzucały w nas kamieniami), ale w Izraelu jest tyle miejsc, wartych zobaczenia, że podróż do strefy, w której traci moc wszelkie ubezpieczenie zdrowia, życia i od nieszczęśliwych wypadków staje się po prostu nierozważne.
O szczegółach może jutro...
Pewnie któregoś dnia będę musiał się zmierzyć z problemem Jassira Arafata, przez jednych zwanego terrorystą, czy w łagodnej wersji "professional troublemaker", przez innych uważanego za męża stanu, czy wręcz za opatrznościowego wojownika.
Na razie zostawiam piosenkę:
Nie jest to może narażanie życia (chociaż dzieci rzucały w nas kamieniami), ale w Izraelu jest tyle miejsc, wartych zobaczenia, że podróż do strefy, w której traci moc wszelkie ubezpieczenie zdrowia, życia i od nieszczęśliwych wypadków staje się po prostu nierozważne.
O szczegółach może jutro...
Pewnie któregoś dnia będę musiał się zmierzyć z problemem Jassira Arafata, przez jednych zwanego terrorystą, czy w łagodnej wersji "professional troublemaker", przez innych uważanego za męża stanu, czy wręcz za opatrznościowego wojownika.
Na razie zostawiam piosenkę:
czwartek, 27. listopada 2008
piotr, 23:36h
Kiedy po porannym joggingu okazuje się, że nie ma ciepłej wody - chce się kląć na czym świat stoi.
Kiedy spotyka się ludzi i słucha ich historii - wszystko się zmienia.
Daniele od kilkunastu lat mieszka w "najnędzniejszym miejscu świata" - w Barakopolis pod Nairobi, gdzie 800 tys. ludzi żyje w barakach na wysypisku śmieci (w tym tygodniu ukaże się jego książka), Claudia od kilku lat pomaga ubogim dzieciom w Jordanii, nasz nowy superior spędził 5 lat w więzieniu w Wietnamie za to tylko, że był księdzem katolickim, Gary - 8 lat w Kenii, O. Kazimierz - misjonarz w Wybrzeżu Kości Słoniowej.
Mówią o biedzie, jakiej nie można sobie nawet wyobrazić.
Ale bardziej niż słowami przemawiają tym, kim stali się dzięki temu, co robią.
Warto spędzać czas z takimi ludźmi i uczyć się podejścia do życia. "Cholera, znowu zimna woda!" brzmi wówczas zupenie niedorzecznie.
Kiedy spotyka się ludzi i słucha ich historii - wszystko się zmienia.
Daniele od kilkunastu lat mieszka w "najnędzniejszym miejscu świata" - w Barakopolis pod Nairobi, gdzie 800 tys. ludzi żyje w barakach na wysypisku śmieci (w tym tygodniu ukaże się jego książka), Claudia od kilku lat pomaga ubogim dzieciom w Jordanii, nasz nowy superior spędził 5 lat w więzieniu w Wietnamie za to tylko, że był księdzem katolickim, Gary - 8 lat w Kenii, O. Kazimierz - misjonarz w Wybrzeżu Kości Słoniowej.
Mówią o biedzie, jakiej nie można sobie nawet wyobrazić.
Ale bardziej niż słowami przemawiają tym, kim stali się dzięki temu, co robią.
Warto spędzać czas z takimi ludźmi i uczyć się podejścia do życia. "Cholera, znowu zimna woda!" brzmi wówczas zupenie niedorzecznie.
?roda, 26. listopada 2008
Ulpan
piotr, 23:56h
Na hebrajskim pewne zdania wrzynają się w pamięć.
I to wcale nie te bardzo oczywiste, czy popularne, ani nawet te potrzebne w codzienności.
Tylko jakieś takie, których i tak nigdy się nie użyje.
Np.
Ma ata szote baboker?
I to wcale nie te bardzo oczywiste, czy popularne, ani nawet te potrzebne w codzienności.
Tylko jakieś takie, których i tak nigdy się nie użyje.
Np.
Ma ata szote baboker?
?roda, 26. listopada 2008
Znowu zdjęcie
piotr, 00:54h
... older stories