Sobą być... czyli kim?
Jakimś trafem znalazem się w poniedziałek na sympozjum na temat "Kościół Katolicki w Polsce a Żydzi i Izrael".
Wśród wielu prelegentów najbardziej podobał mi się Rabbi Dr Alon Goshen-Gottstein. Ze śwetnym poczuciem humoru nawiązał do ciekawej teorii autodefiniowania własnej osoby. Na pierwszym poziomie, ja jestem mną, bo nie jestem tobą. Nie jestem też nim, ani nim. Definiuję siebie przez to, kim nie jestem. Drugi poziom to określenie siebie przez własne czyny: ja jestem mną, bo robię to, czy tamto. Wreszcie trzeci poziom to wielowarstwowa struktura mnie: jest tu miejsce dla ciebie, jego i jego. Ja jestem sobą, ale relacje sprawiają, że włączam w to, co mnie stanowi także kawałek ciebie, jego i jego.

W praktyce dialogu międzyreligijnego można pozostać na poziomie pierwszym: jestem Żydem, bo nie jestem gojem; jestem chrześcijaninem, bo nie jestem poganinem. Można wejść na poziom drugi: jestem Żydem, bo zachowuję Szabat, jem koszernie; jestem chrześcijaninem, bo wychwalam Jezusa, wyznaję, że jest moim Panem. Trzeci poziom jest "tylko dla orłów". Jak zostawić miejsce dla "innego" w sobie samym bez popadnięcia w indyferentyzm religijny i bez rozmycia własnej tożsamości? Jak być Żydem, czy Chrześcijaninem, który w swoich relacjach osobowych "oddaje" kawałek siebie i "dostaje" kawałek drugiego, a jednak nie jest przy tym mniej sobą?
Ten ostatni akapit to wprawdzie już nie Rabbi Goshem, lecz moje przemyślenia, ale może jest to materiał na jakąś medytację...
Cz, 4. gru. 2008, 23:36, von piotr | |Skomentuj czyli comment

 
kelenka, Pt, 5. gru. 2008, 13:07
jestem sobą
wczoraj były moje imieniny i byłam zapewne sobą goszcząc przyjaciół i rodzinę w moim domu

Link

 
No właśnie. Ale czy ugościłabyś kogoś "obcego kulturowo"? Czy jest miejsce dla kogoś spoza kręgu ludzi, których znasz i z którymi dobrze się czujesz? Czy "inność religijna" miałaby szansę na coś więcej niż grzecznie podany kawałek ciasta? Gdzie jest w nas miejsce dla "Drugiego" - nie tego, z którym nam dobrze, ale tego, który nas delikatnie kłuje samą swoją obecnością, którego poglądy są dla nas "niebezpiecznie kontrowersyjne", który z całą szczerością jest zaprzeczeniem wszystkiego, co dla nas znane i lubiane. Wyzwanie przyjmowania drugiego jest ciągle trudne...

... link  

 
Na krótko łatwiej jest być grzecznym dla "obcych" kulturowo. Tylko co decyduje o obcości? I kiedy to co obce przestaje być obce a staje się swoje własne? Mój własny mąż jakże często wydaje mi się obcy pomimo lat przeżytych razem...Każdy z nas jest tajemnicą nie tylko dla siebie, ale i dla całego świata. Ja staram się przyjmować wszystkich z serdecznym zainteresowaniem. Tyle mogę...Trudno znosić u innych to, czego w nich nie lubię. Oni też mają taki sam problem...

... link  

 
slaweg, Pt, 5. gru. 2008, 18:59
Poziomy brzmią ciekawie. A w tak by to było po z punktu widzenia umysłu nieco ścisłego:

1. Definiujemy siebie przez wycinanie z uniwersum tego czym nie jesteśmy. To trochę tak jak z bryłą kamienia - rzeźba już w niej jest, trzeba tylko pozbyć się tego co nie jest rzeźbą :)

2. Definiujemy siebie przez określenie własnego interfejsu działań - czyli sami określamy swoje granice siebie, ale przez czynności jakie wykonujemy, a nie to kim i jakim jesteśmy... po prostu czysty interfejs :)

2.5. Dodałbym tutaj poziom reakcji zwrotnej, czyli nasz "interfejs" do komunikowania się z innymi. To taki poziom politycznej poprawności, kurtuazji, grzeczności - akceptujemy innych, wchodzimy z nimi w interakcje, ale niezbyt głęboko.

3. To jak opisałeś - pozwolenie innym na wpływanie na nas, na to kim jesteśmy. To trochę jak odkrywanie siebie przez poznawanie śladów jakie inni w nas zostawili. Ale także wpływanie na innych z pełną odpowiedzialnością za to(!).
Jak się w tym nie zatracić? Myślę, że przy tak wielkiej ludzkiej różnorodności ludzi trzeba sięgnąć do niezaprzeczalnego wspólnego mianownika - człowieczeństwa każdego z nas, do godności bycia osobą i uszanowania naszej odmienności. Czyli pozwalam się innym zmieniać, ale nie tracąc swojej wolności (wyboru). Po prostu trzeba być człowiekiem i zachowywać prawo moralne przynajmniej w tym co da się wyprowadzić z prawa naturalnego. Do pełni szczęścia brakuje jeszcze marzeń: "... niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie" (Kant). [Cytat jest wyrwany z kontekstu i wspomniany kontekst (jako definicja pełni szczęścia) był dodany przeze mnie. Oryginalne zdanie Kanta brzmi: "Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej się nad nimi zastanawiamy: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie." - też niezłe :) Dzięki JK za zwrócenie uwagi.]

Wiem, że to zabrzmi górnolotnie, ale osobą na tym najwyższym poziomie był Jan Paweł II. Jego życie pokazywało jak szanować innych, ale także jak nie zgadzać się z innymi ludźmi. I jeszcze zachować zdrowy dystans do siebie - bardzo mi się podobały momenty, w których papież przebijał (głównie humorem) rosnące wokół niego balony powagi, podniosłości i czci. To tak jakby cały czas pamiętał o tym o czym przypominał niewolnik w Rzymie gdy wódz święcił triumf: "Pamiętaj, że jesteś (tylko) człowiekiem" ("Hominem te (esse) memento").

No i kawa się skończyła, czas wracać na uczelnię i przygotowywać się do bitwy o strategiczne wzgórze "Sesja 1" ;)

Dzięki za temat do przemyśleń i medytacji.

Link