wtorek, 2. grudnia 2008
No dobrze. W Nablusie jest Źródło Jakuba - to samo, przy którym Jezus spotkał Samarytankę. Umieszczone w krypcie pod kościołem - robi wrażenie swoją głębokością. Niestety, za próbę zrobienia nielegalnego zdjęcia zostaliśmy "wykopani".
Inną atrakcją Sychem (Nablusu) jest Grób Józefa. Trudno go znaleźć, ale staraliśmy się ze wszystkich sił. Przełamaliśmy niechęć tubylców, zignorowaliśmy próbujące rzucać kamieniami dzieci i po prostu szliśmy przez miasto. Na drodze stanął nam uzbrojony patrol palestyński. Chłopaki nie mają chyba za dużo roboty w tym miejscu, o tej porze, bo nadzwyczaj chętnie "zajęli się" nami. Problemem była komunikacja: angielskim, rosyjskim, ani żadnym innym europejskim żołnierze nie władali. My nie mówimy po arabsku. Jeden z nich zapytał, czy ktoś zna hebrajski, na które to pytanie bez zastanowienia powiedziałem: "Ma ata szote baboker?" To zdanie, często powtarzane przez moją nauczycielkę, znaczy dokładnie: "Co pijesz rano?" Na szczęście, dowcip został zignorowany przez trzymających karabiny Palestyńczyków i łamaną Hebrajszczyzną Wojtka dogadaliśmy się w temacie kim i skąd jesteśmy, oraz co tu robimy.
Grób Józefa okazał się wysadzonym w powietrze budynkiem z jakimś nagrobkiem w środku. Według naszych uzbrojonych przewodników zrobiła to armia izraelska. W grobie nie ma też żadnego Józefa, bo ten jest w Egipcie. Jak okazało się już po powrocie, rzeczony grób znajduje się w pobliskim meczecie, do którego i tak by nas nie wpuszczono. Również nieco po niewczasie dowiedzieliśmy się, że w tym rejonie nieufnie traktuje się wszystkichwyglądających na osadników żydowskich. Trzeba zawiązać na szyi arafatkę, założyć koszulkę z palestyńską flagą, albo pozdrawiać wszystkich mijanych ludzi (najlepiej po arabsku, lub czymś w rodzaju "Free Palestine").
Ale to nie koniec wyprawy.
Na Górę Garizim można wjechać od strony checkpointu, ale żaden taksówkarz nie chciał nas zawieźć, ze względu na brak wymaganych izraelskich tablic rejestracyjnych. Te checkpointy utrudniają zresztą dostęp do niektóych miejsc. Do takiego Nablusu, na przykład, trzeba jechać dwoma autobusami, potem przejść na piechotę posterunek i znowu szukać busika - powrót też na trzy raty.
Wróciliśmy do Ramallah, gdzie po wspomnianej wcześniej wizycie w (nie zawaham się użyć tego słowa) Mauzoleum Arafata, postanowiliśmy coś zjeść.
Centrum Ramallah koncentruje się wokół niewielkiego ronda ze słynną Fontanną Lwów - symbolem tego miasta. Szybki "telefon do przyjaciela" i już wiemy, że mamy szukać resauracji zwanej Plaza. Ponieważ nikt z pytanych o drogę nigdy o takim lokalu nie słyszał, decydujemy się na snackbar "Libańskie Przekąski". Kelner nie mówi po angielsku, jemy plastikowymi widelcami, czekanie na zamówione danie okazuje się dość długie, a ceny wcale nie jakieś rewelacyjnie niskie i wiele tego typu mankamentów. Ale w końcu nie o luksus chodziło, a zmiażdżona pomiędzy gorącymi płytami połówka kurczaka smakuje całkiem nieźle, więc nie narzekam.
Tak to było w West Bank w sobotę.
I już podjąłem decyzję, żeby tam nie wracać, gdy w poniedziałek poznaliśmy dziewczynę z Polskiej Akcji Humanitarnej - placówka w Ramallah. Pewnie któregoś dnia zgadamy się na jakieś spotkanie. Zachodni Brzeg tak łatwo nie popuści - trzeba będzie odwiedzić tę niebezpieczną strefę raz jeszcze.
Z drugiej strony nie jest chyba tak niebezpiecznie, jeśli Nicola opowiadał, że jeździ tam trzy razy w roku do najtańszej na świecie łaźni tureckiej z masażem...
A poniedziałkowe spotkanie to efekt konferencji Kościół Katolicki w Polsce a Żydzi i Judaizm. Ale to już inna historia...

Von piotr um 22:58h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment