... newer stories
czwartek, 5. stycznia 2006
Aktualna liczba kartek
piotr, 21:57h
47!
Dzięki!
Dzięki!
?roda, 4. stycznia 2006
Powrót.
piotr, 00:34h
Muszę dziś dokończyć opowieść, bo zaczynam powoli zapominać o szczegółach - tak bardzo pochłania mnie kolejna praca z Księgi Joba.
Wracamy, więc z Synaju inną drogą - skrótem. Na dole taksówka - wygląda, jak z filmu "W Starym Kinie". Wyboru nie ma, więc bierzemy, negocjując cenę. Okazuje się, że pojedziemy najpierw zabrać dwóch Izraelczyków. Ci są bardzo stanowczy w negocjacjach o kończy się na tym, że wracamy do szefa taksówek. Tutaj Arabowie zaczynają się wzajemnie przekrzykiwać i znowu jedziemy po Izraelczyków. Dobrze, że Pino po hebrajsku mówi, jak żyd i zna jeszcze troche arabski. Po 15 minutach dogadują się, co do ceny - jest o połowę niższa niż na początku. Ładujemy się i ruszamy. Izraelczycy rozmawiają między sobą po rosyjsku. Włączam się do pogawędki i dowiaduję się, że jeden pochodzi z Białorusi (Witebsk- miasto partnerskie Zielonej Góry), drugi z St. Petersburga, a w Izraelu są od 15 lat. W plecakach mają liny, karabinki, haki i co tam jeszcze do wspinaczki jest potrzebne, bo te skały są wymarzonym miejscem na takie wyprawy.
Docieramy do granicy. Tu miła pani wypytuje nas zdziwiona, dlaczego jedziemy do Izraela, "Jak to, studiujecie?". Libor dostaje niebieską naklejkę na paszport i idziemy do kontroli. Wszystko to strasznie powoli idzie. Sprawdzają bardzo dokładnie. Zajmuje nam to dwie godziny, głównie z powodu naklejki Libora - miły pan bierze taki wacik na rączce i starannie wyciera plecak Libora od wewnątrz i z zewnątrz i klucze i kosmetyczkę i wkłada wacik do takiej maszynki, co pokazuje nawet śladowe ilości narkotyków, materiałów wybuchowych i innych substancji. Gdyby czytnik coś wykazał, skończyłoby się pewnie na kontroli osobistej, obwąchiwaniu psem, a może niewpuszczeniu do Izraela.
Kiedy w końcu wychodzimy z terminala mamy tylko ochotę na wsoczenie do morza. Zanim to marzenie sie realizuje zwiedzamy jeszcze akwarium, oceanarium, czy jak to się nazywa. Bardzo ładne - rafa, kolorowe ryby, rekiny, żółwie wielkości połowy łóżka i płaszczki, które mogą robić za dywan w małym mieszkaniu (nawet kolor mają dywanu nietrzepanego od lat).
Wreszcie wspomniane morze. Jest ciepłe, czyste i tylko rafa, którą w oceanarium z przyjemnością oglądaliśmy schodząc pod wodę w specjalnej, oszklonej wieży nie jest zbyt atrakcyjna podczas pływania. Bardzo łatwo zachaczyć o nią kolanem, piętą, czy inną wystającą częścią ciała. Libor stanął sobie wśród korali i za chwilę syczał z bólu ukłuty w stopę przez jakiegoś złośliwego kolczastego stwora. Ale mimo tych drobnych niedogodności pływanie w Morzu Czerwonym pierwszego stycznia jest ciekawym przeżyciem.
Jeszcze tylko spacer po promenadzie w Eilat (wyluzowane miasto - w przeciwieństwie do Jerozolimy), dwie godziny w samochodzie przez pustynię i jesteśmy w domu.
A potem znowu szkoła...
Dzisiaj porównywaliśmy zwój Izajasza z Qumran z tekstem BH. Profesor Breuer przechodził samego siebie. To naprawdę w porządku gość. I pracę, którą nam zadał dzisiaj ukonkretnił i ułatwił. Będzie dobrze...
P.S. Zdjęć nie ma, bo są jeszcze w Libora aparacie.
Wracamy, więc z Synaju inną drogą - skrótem. Na dole taksówka - wygląda, jak z filmu "W Starym Kinie". Wyboru nie ma, więc bierzemy, negocjując cenę. Okazuje się, że pojedziemy najpierw zabrać dwóch Izraelczyków. Ci są bardzo stanowczy w negocjacjach o kończy się na tym, że wracamy do szefa taksówek. Tutaj Arabowie zaczynają się wzajemnie przekrzykiwać i znowu jedziemy po Izraelczyków. Dobrze, że Pino po hebrajsku mówi, jak żyd i zna jeszcze troche arabski. Po 15 minutach dogadują się, co do ceny - jest o połowę niższa niż na początku. Ładujemy się i ruszamy. Izraelczycy rozmawiają między sobą po rosyjsku. Włączam się do pogawędki i dowiaduję się, że jeden pochodzi z Białorusi (Witebsk- miasto partnerskie Zielonej Góry), drugi z St. Petersburga, a w Izraelu są od 15 lat. W plecakach mają liny, karabinki, haki i co tam jeszcze do wspinaczki jest potrzebne, bo te skały są wymarzonym miejscem na takie wyprawy.
Docieramy do granicy. Tu miła pani wypytuje nas zdziwiona, dlaczego jedziemy do Izraela, "Jak to, studiujecie?". Libor dostaje niebieską naklejkę na paszport i idziemy do kontroli. Wszystko to strasznie powoli idzie. Sprawdzają bardzo dokładnie. Zajmuje nam to dwie godziny, głównie z powodu naklejki Libora - miły pan bierze taki wacik na rączce i starannie wyciera plecak Libora od wewnątrz i z zewnątrz i klucze i kosmetyczkę i wkłada wacik do takiej maszynki, co pokazuje nawet śladowe ilości narkotyków, materiałów wybuchowych i innych substancji. Gdyby czytnik coś wykazał, skończyłoby się pewnie na kontroli osobistej, obwąchiwaniu psem, a może niewpuszczeniu do Izraela.
Kiedy w końcu wychodzimy z terminala mamy tylko ochotę na wsoczenie do morza. Zanim to marzenie sie realizuje zwiedzamy jeszcze akwarium, oceanarium, czy jak to się nazywa. Bardzo ładne - rafa, kolorowe ryby, rekiny, żółwie wielkości połowy łóżka i płaszczki, które mogą robić za dywan w małym mieszkaniu (nawet kolor mają dywanu nietrzepanego od lat).
Wreszcie wspomniane morze. Jest ciepłe, czyste i tylko rafa, którą w oceanarium z przyjemnością oglądaliśmy schodząc pod wodę w specjalnej, oszklonej wieży nie jest zbyt atrakcyjna podczas pływania. Bardzo łatwo zachaczyć o nią kolanem, piętą, czy inną wystającą częścią ciała. Libor stanął sobie wśród korali i za chwilę syczał z bólu ukłuty w stopę przez jakiegoś złośliwego kolczastego stwora. Ale mimo tych drobnych niedogodności pływanie w Morzu Czerwonym pierwszego stycznia jest ciekawym przeżyciem.
Jeszcze tylko spacer po promenadzie w Eilat (wyluzowane miasto - w przeciwieństwie do Jerozolimy), dwie godziny w samochodzie przez pustynię i jesteśmy w domu.
A potem znowu szkoła...
Dzisiaj porównywaliśmy zwój Izajasza z Qumran z tekstem BH. Profesor Breuer przechodził samego siebie. To naprawdę w porządku gość. I pracę, którą nam zadał dzisiaj ukonkretnił i ułatwił. Będzie dobrze...
P.S. Zdjęć nie ma, bo są jeszcze w Libora aparacie.
wtorek, 3. stycznia 2006
Synaj
piotr, 01:11h
Na czym skończyłem? Na podnóżu Synaju. Kto wchodził, ten wie, że jest kontrola bagażu, potem jeszcze jeden checkpoint przy klasztorze św. Katarzyny, wreszcie parking z wielbłądami. "You want camel?" - pytają beduini i rzeczywiście wielu turystów wsiada na bulgoczącego i mruczącego zwierza i jedzie pod górę. My nie skorzystaliśmy z dobrodziejstw udomowienia pustynnych garbusów i z całkiem przyzwoitą prędkością (nie wolniej niż karawana) drapaliśmy się wśród ciemności, sami objuczeni plecakami nie mniej niż dromadery.
Po dwóch godzinkach byliśmy pod szczytem. Tu dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze sporo czasu do wschodu, więc można uraczyć się kawą w beduińskiej szopie. Mozna też kupić wodę, słodycze albo kamienne kulki (alabaster czy coś takiego). Z kawy skorzystaliśmy. Warto było...
Na szczycie tłum jak codzień, wszyscy z gotowymi aparatami, opatuleni w koce kierują wzrok w tę samą stronę. "You want blancket?" - wołają beduini i rzecywiście są chętni na jakieś okrycie, chociaż spodziewałem się, że będzie zimniej.
Wreszcie zaczyna się.
Wytwórnia Miracles of Creation
przedstawia
spektakl Pana Boga pt.
"Wschód".
W rolach głównych: Słońce, góry.
W pozostałych rolach: kolory, promienie i cienie.
Czas trwania: 90 min.
Język: Uniwersalny.
Scenariusz i reżyseria: God.
Scenografia: Creator.
Współpraca: Matka Natura.
Dźwięk: Brak.
Extras: Brak napisów dla niesłyszących.
Po spektaklu ludzie schodzą na dół do autobusów, które zawiozą ich, gdzie trzeba. My znajdujemy sobie płaską skałę z trzech stron otoczoną przez przepaść. Niczym Mojżesz przynoszę kamień, nakrywamy go białym obrusikiem i siadamy do Mszy Św. Eucharystia w takim miejscu jest taka sama, jak wszędzie indziej, to tylko nasze zmysły inaczej postrzegają niektóre sprawy. Jest pięknie, nawet mała świeczuszka nie gaśnie. Wiem po co dźwigałem kielich, butelkę wody, wino, stuły i książkę.
Oby Nowy Rok był tak piękny, jak te góry...
Śniadanie ma wyjątkowy smak zmęczenia i nieprzespanej nocy.
Schodzimy inną drogą - skrótem bardziej stromym. Na dole trzeba znaleźć jakiś transport.
O tym jutro, bo północ w Izraelu przyszła jak zwykle o godzinę wcześniej niż w Europie...
Po dwóch godzinkach byliśmy pod szczytem. Tu dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze sporo czasu do wschodu, więc można uraczyć się kawą w beduińskiej szopie. Mozna też kupić wodę, słodycze albo kamienne kulki (alabaster czy coś takiego). Z kawy skorzystaliśmy. Warto było...
Na szczycie tłum jak codzień, wszyscy z gotowymi aparatami, opatuleni w koce kierują wzrok w tę samą stronę. "You want blancket?" - wołają beduini i rzecywiście są chętni na jakieś okrycie, chociaż spodziewałem się, że będzie zimniej.
Wreszcie zaczyna się.
Wytwórnia Miracles of Creation
przedstawia
spektakl Pana Boga pt.
"Wschód".
W rolach głównych: Słońce, góry.
W pozostałych rolach: kolory, promienie i cienie.
Czas trwania: 90 min.
Język: Uniwersalny.
Scenariusz i reżyseria: God.
Scenografia: Creator.
Współpraca: Matka Natura.
Dźwięk: Brak.
Extras: Brak napisów dla niesłyszących.
Po spektaklu ludzie schodzą na dół do autobusów, które zawiozą ich, gdzie trzeba. My znajdujemy sobie płaską skałę z trzech stron otoczoną przez przepaść. Niczym Mojżesz przynoszę kamień, nakrywamy go białym obrusikiem i siadamy do Mszy Św. Eucharystia w takim miejscu jest taka sama, jak wszędzie indziej, to tylko nasze zmysły inaczej postrzegają niektóre sprawy. Jest pięknie, nawet mała świeczuszka nie gaśnie. Wiem po co dźwigałem kielich, butelkę wody, wino, stuły i książkę.
Oby Nowy Rok był tak piękny, jak te góry...
Śniadanie ma wyjątkowy smak zmęczenia i nieprzespanej nocy.
Schodzimy inną drogą - skrótem bardziej stromym. Na dole trzeba znaleźć jakiś transport.
O tym jutro, bo północ w Izraelu przyszła jak zwykle o godzinę wcześniej niż w Europie...
poniedzia?ek, 2. stycznia 2006
Happy New Year
piotr, 00:56h
Wejście na Synaj jest w programie wiekszości grup pielgrzymkowych w Ziemi Świętej. My postanowiliśmy trochę urozmaicić ten punkt programu. Po pierwsze, pojechaliśmy samochodem, który zostawiliśmy w Eilat (przy granicy z Egiptem). Potem przy przekraczaniu punktu kontroli okazało się, że jest jakiś problem. Michel (Kamerun) i Anthony (Indie) nie mieli wizy. Przeczekaliśmy 2 godziny, żeby dowiedzieć się, że mogą załatwić wizę w konsulacie (muszą cofnąć się do Eilat), ale jest sobota, więc nie mogą załatwić wizy i musieli wrócić. Zostało nas trzech: Libor, Pino i ja.
Krótkie targowanie się z taksówkarzem i jedziemy do Nweba na plażę. Kąpiel w Morzu Czerwonym, kawa pod parasolem z liści palmowych i szukamy transportu dalej. Jeden gość podrzuca nas n a dworzec autobusowy, który wygląda, jakby ktoś w niego trafił rakietą ziemia-ziemia. Niestety, autobusu "nie ma i nie będzie aż do jutra". Co robić, szukamy jakiegoś busika. Znowu się targujemy i w końcu jedziemy przez pustynię. Nie wiem dlaczego, opuściłem malownicze (zapewne) opisy pustyni z pierwszej części podróży (jeszcze z Izraela) i opowieśc o postoju w miejscu, gdzie mieli mini-zoo z białym, dwugłowym wężem, ale to wina zmęczenia.
Tym razem pustynia jest skalisto-górzysta i ciągnie się jakieś 170 km. A ciągnie się tym dłużej, że kierowca robi co może, ale samochód ma pewne ograniczenia (chociaż jest całkiem komfortowy - można próbować się zdrzemnąć). Przyjeżdżamy pod Synaj. Mówimy, że jako studenci szukamy taniego noclegu. No to jest tak, że taniej się nie da. Za to nie jest to hotel, ani nawet schronisko. To obóz beduinów. Ja, oczywiście byłem zachwycony, tym bardziej, że ludzie gościnni, herbatą (słodką, jak diabli) poczęstowali i zaprosili do namiotu. Najpierw pokarmiłem wielbłądy, potem rozejrzeliśmy się po okolicy, w końcu wspomniany namiot.
Kapy i poduszki na ziemi, ognisko na środku, dym ucieka przez otwory w dachu (albo przynajmniej powinien uciekać).
Pusty karnister robi za bęben, jest herbata i miła atmosfera.
Wreszcie idziemy zdrzemnąć się chwilkę, bo o 2.00 wychodzimy, żeby zdążyć na wschód słońca.
Tyle tym razem, bo zmęczony jestem solidnie. O pozostałych etapach wyprawy - jutro.
Krótkie targowanie się z taksówkarzem i jedziemy do Nweba na plażę. Kąpiel w Morzu Czerwonym, kawa pod parasolem z liści palmowych i szukamy transportu dalej. Jeden gość podrzuca nas n a dworzec autobusowy, który wygląda, jakby ktoś w niego trafił rakietą ziemia-ziemia. Niestety, autobusu "nie ma i nie będzie aż do jutra". Co robić, szukamy jakiegoś busika. Znowu się targujemy i w końcu jedziemy przez pustynię. Nie wiem dlaczego, opuściłem malownicze (zapewne) opisy pustyni z pierwszej części podróży (jeszcze z Izraela) i opowieśc o postoju w miejscu, gdzie mieli mini-zoo z białym, dwugłowym wężem, ale to wina zmęczenia.
Tym razem pustynia jest skalisto-górzysta i ciągnie się jakieś 170 km. A ciągnie się tym dłużej, że kierowca robi co może, ale samochód ma pewne ograniczenia (chociaż jest całkiem komfortowy - można próbować się zdrzemnąć). Przyjeżdżamy pod Synaj. Mówimy, że jako studenci szukamy taniego noclegu. No to jest tak, że taniej się nie da. Za to nie jest to hotel, ani nawet schronisko. To obóz beduinów. Ja, oczywiście byłem zachwycony, tym bardziej, że ludzie gościnni, herbatą (słodką, jak diabli) poczęstowali i zaprosili do namiotu. Najpierw pokarmiłem wielbłądy, potem rozejrzeliśmy się po okolicy, w końcu wspomniany namiot.
Kapy i poduszki na ziemi, ognisko na środku, dym ucieka przez otwory w dachu (albo przynajmniej powinien uciekać).
Pusty karnister robi za bęben, jest herbata i miła atmosfera.
Wreszcie idziemy zdrzemnąć się chwilkę, bo o 2.00 wychodzimy, żeby zdążyć na wschód słońca.
Tyle tym razem, bo zmęczony jestem solidnie. O pozostałych etapach wyprawy - jutro.
sobota, 31. grudnia 2005
piotr, 04:40h
O 4.00 wyjeżdżamy przywitać Nowy Rok na Górze Synaj...
czwartek, 29. grudnia 2005
Chanukah
piotr, 00:38h
Czwarta świeczka zapalona.
Kiedy Antioch Epifanes IV (zwany w Biblii "korzeniem wszelkiego zła") zaczął wprowadzać bezwzględną politykę hellenizacji i walki z religią jahwistyczną, napotkał na zrozumiały opór.
Powstanie Judy Machabeusza zakończyło się nieoczekiwanym sukcesem, ponownym poświęceniem zbezczeszczonej Świątyni i w końcu ustanowieniem monarchii Hasmonejskiej.
Umieśćmy to wszystko w czasie. 333 BC Alexander podbił Persję, potem 100 lat, które przeskakujemy. Antioch III Wielki (włączył Palestynę do Imperium Seleucydów) panował w latach 223-187 BC, po nim był jeszcze Seleukos IV Filopator (zabity przez własnego ministra) i wreszcie "Korzeń" (175-164 albo 163 BC).
Wprowadzenie kultu Zeusa do Świątyni to rok 168. Samo powstanie (rozpoczęte przez kapłana Matatiasza) to lata 166-160, ale poświęcenie Świątyni nastapiło w roku 165.
No i bardzo tego nie chciałem, ale sam się jakoś ten historyczny wstęp rozrósł, a miało być krótko...
Mogłem się gdzieś "jorgnąć", bo z pamięci piszę, a od egzaminu z "conoscenza biblica" minęło już kilka miesięcy.
Święto Chanukah to właśnie wspomnienie radosnych wydarzeń zwycięstwa Judy Machabeusza i restauracji kultu.
Świętuje się przez 8 dni, każdego dnia zapalając kolejną świeczkę na chanukowym świeczniku.
Jest jeszcze tradycyjny cud oleju - kiedy trzeba było zapalić lampki na Menorze w Świątyni, okazało się, że oleju wystarczy na jeden dzień, dla jednej lampki. W cudowny sposób oleju nie zabrakło przez 8 dni.
No i do tego wszystkiego dochodzi cała masa tradycji: "Ohr HaGanuz", pączki, prezenty, placki, etc...
Dzisiaj z Bar-Mitajem i jego radykalnym przyjacielem Syjonistą (opiszę kiedyś jego pomarańczowe right wing, które odmawia Palestyńczykom prawa do istnienia jako naród) zwiedzaliśmy Mer Shearim, czyli dzielnicę ultraortodoxów.
Chleb prosto z pieca, brody, pejsy, kapelusze, śpiewy z synagog, żadnych telewizorów ani komputerów, wszystko kosher, jakieś dziecko za nami krzyczało brzydkie słowa w jidisz i trochę zimno szroniło - to moje wrażenia.
Udało nam się zobaczyć zapalanie świeczek chanukowych. Normalnie kwadrans po piątej wszyscy prawie mieli zapalone. Mimo, że wykłady kończyliśmy o 17.00, potem droga autobusem i kawałek na piechotę, to jeszcze jakiś spóźnialski zapalał - obowiązkowo na zewnątrz i ze śpiewem. Bardzo to wszystko malownicze było.
A jutro po wykładach idziemy do naszego profesora Greensteina (niesamowity gość) od Księgi Hioba na Chanukah Party.
Ma być tradycyjnie i miło.
I założę się, że tak będzie...

P.S. Każdemu, dla kogo sprawy Judy Machabeusza i jego braciaków są "niewyraźne" - zaleca się pilnie przeczytanie Ksiąg Machabejskich (pierwszej i drugiej). Z Biblii. To "dość użyteczna książka", jak mówi mój profesor od archeologii.
P.S.2. Słucham sobie Poznańskiego Chóru Chłopięcego. Wyborne kolędy. Dziękuję.
Kiedy Antioch Epifanes IV (zwany w Biblii "korzeniem wszelkiego zła") zaczął wprowadzać bezwzględną politykę hellenizacji i walki z religią jahwistyczną, napotkał na zrozumiały opór.
Powstanie Judy Machabeusza zakończyło się nieoczekiwanym sukcesem, ponownym poświęceniem zbezczeszczonej Świątyni i w końcu ustanowieniem monarchii Hasmonejskiej.
Umieśćmy to wszystko w czasie. 333 BC Alexander podbił Persję, potem 100 lat, które przeskakujemy. Antioch III Wielki (włączył Palestynę do Imperium Seleucydów) panował w latach 223-187 BC, po nim był jeszcze Seleukos IV Filopator (zabity przez własnego ministra) i wreszcie "Korzeń" (175-164 albo 163 BC).
Wprowadzenie kultu Zeusa do Świątyni to rok 168. Samo powstanie (rozpoczęte przez kapłana Matatiasza) to lata 166-160, ale poświęcenie Świątyni nastapiło w roku 165.
No i bardzo tego nie chciałem, ale sam się jakoś ten historyczny wstęp rozrósł, a miało być krótko...
Mogłem się gdzieś "jorgnąć", bo z pamięci piszę, a od egzaminu z "conoscenza biblica" minęło już kilka miesięcy.
Święto Chanukah to właśnie wspomnienie radosnych wydarzeń zwycięstwa Judy Machabeusza i restauracji kultu.
Świętuje się przez 8 dni, każdego dnia zapalając kolejną świeczkę na chanukowym świeczniku.
Jest jeszcze tradycyjny cud oleju - kiedy trzeba było zapalić lampki na Menorze w Świątyni, okazało się, że oleju wystarczy na jeden dzień, dla jednej lampki. W cudowny sposób oleju nie zabrakło przez 8 dni.
No i do tego wszystkiego dochodzi cała masa tradycji: "Ohr HaGanuz", pączki, prezenty, placki, etc...
Dzisiaj z Bar-Mitajem i jego radykalnym przyjacielem Syjonistą (opiszę kiedyś jego pomarańczowe right wing, które odmawia Palestyńczykom prawa do istnienia jako naród) zwiedzaliśmy Mer Shearim, czyli dzielnicę ultraortodoxów.
Chleb prosto z pieca, brody, pejsy, kapelusze, śpiewy z synagog, żadnych telewizorów ani komputerów, wszystko kosher, jakieś dziecko za nami krzyczało brzydkie słowa w jidisz i trochę zimno szroniło - to moje wrażenia.
Udało nam się zobaczyć zapalanie świeczek chanukowych. Normalnie kwadrans po piątej wszyscy prawie mieli zapalone. Mimo, że wykłady kończyliśmy o 17.00, potem droga autobusem i kawałek na piechotę, to jeszcze jakiś spóźnialski zapalał - obowiązkowo na zewnątrz i ze śpiewem. Bardzo to wszystko malownicze było.
A jutro po wykładach idziemy do naszego profesora Greensteina (niesamowity gość) od Księgi Hioba na Chanukah Party.
Ma być tradycyjnie i miło.
I założę się, że tak będzie...

P.S. Każdemu, dla kogo sprawy Judy Machabeusza i jego braciaków są "niewyraźne" - zaleca się pilnie przeczytanie Ksiąg Machabejskich (pierwszej i drugiej). Z Biblii. To "dość użyteczna książka", jak mówi mój profesor od archeologii.
P.S.2. Słucham sobie Poznańskiego Chóru Chłopięcego. Wyborne kolędy. Dziękuję.
?roda, 28. grudnia 2005
Zapomniałem opowiedzieć, jak ich poznałem, ale czy to w końcu takie ważne?
piotr, 00:05h
Dzisiaj o małżeństwie amerykańskich lekarzy - Michael i Christina. Poznali się przypadkiem. On pracował dla FBI, ona była specjalistą medycyny sportu. Przed ślubem przedyskutowali sprawę religii, która była ważna dla obojga. On - katolik, ona - protestantka prowadzili żarliwe dysputy, chcąc odnaleźć swoją wspólną drogę. Dziś Christina uczestniczy w specjalnym programie dla osób będących niegdyś we wspólnotach ewangelickich, które to osoby chcą zostać katolikami.
Ale to szczegół. Najlepsze było, jak Michaela wysłali do Iraku, żeby szkolił tamtejszych lekarzy. Christina była wystraszona, wściekła i smutna jednocześnie. Źle znosiła rozłąkę i niebezpieczeństwo, z jakim kojarzył jej się Irak.
M.: "Modliliśmy się o rozwiązanie tej sytuacji".
Ch.: "Pan Bóg pomógł nam podjąć decyzję".
Obecnie oboje pracują w pobliżu Bagdadu.
M.: "Irak nie jest taki, jak w mediach".
Ch.: "Nie wierzcie propagandowym obrazkom, które pozazują tylko krew, śmierć, zamachy i protesty".
Irak według Michaela i Christiny zaczął oddychać. Ludzie odczuli odejście reżimu i dziękują Bogu za wolność.
Armia amerykańska jest kojarzona z nowymi szpitalami, stacjami uzdatniania wody, szkołami, oczyszczalniami ścieków, porządkiem i bezpieczeństwem na ulicach.
M.: "Dlatego tyle ludzi poszło na Wybory, mimo, że straszyli zamachami".
Mówiłem im o naszym nowym rządzie, który zadeklarował, że nie wycofa na razie wojsk z Iraku.
M.: "Dzięki Bogu, bo wasi chłopcy są tu potrzebni. Robią dobrą robotę".
Christina stwierdziła, że jak się porówna statystykę wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym w USA, to jest bezpieczniejsza w Iraku, "tu nie ma takiego ruchu" - zaśmiała się.
"Niestety, media podsycają atmosferę grozy" dodał jej mąż.
Michael i Christina prosili o modlitwę. Należą do wspólnoty modlitewnej. Spotykają się nie tylko na wspólnej Eucharystii, ale też na kursach biblijnych i dzieleniu się Słowem. Przychodzą żołnierze ze Służb Specjalnych.
M.: "Wyobraź sobie gościa wielkości szafy, z tatuażem na ramieniu. Gość ma na imię Snake albo Cobra (komandosi tak mają) i siedzi na krzesle z Biblią w ręku".
Piękny obrazek...
Na koniec naszego spotkania obiecałem modlitwę. I że opowiem o nich znajomym, co starałęm się uczynić w tej notce.
Ch.: "God bless you and your country".
M.: "We`ll pray for you".
Wracajcie szczęsliwie do waszego Iraku, niech Bóg was strzeże...
A kto może, niech westchnie w ich intencji...
Ale to szczegół. Najlepsze było, jak Michaela wysłali do Iraku, żeby szkolił tamtejszych lekarzy. Christina była wystraszona, wściekła i smutna jednocześnie. Źle znosiła rozłąkę i niebezpieczeństwo, z jakim kojarzył jej się Irak.
M.: "Modliliśmy się o rozwiązanie tej sytuacji".
Ch.: "Pan Bóg pomógł nam podjąć decyzję".
Obecnie oboje pracują w pobliżu Bagdadu.
M.: "Irak nie jest taki, jak w mediach".
Ch.: "Nie wierzcie propagandowym obrazkom, które pozazują tylko krew, śmierć, zamachy i protesty".
Irak według Michaela i Christiny zaczął oddychać. Ludzie odczuli odejście reżimu i dziękują Bogu za wolność.
Armia amerykańska jest kojarzona z nowymi szpitalami, stacjami uzdatniania wody, szkołami, oczyszczalniami ścieków, porządkiem i bezpieczeństwem na ulicach.
M.: "Dlatego tyle ludzi poszło na Wybory, mimo, że straszyli zamachami".
Mówiłem im o naszym nowym rządzie, który zadeklarował, że nie wycofa na razie wojsk z Iraku.
M.: "Dzięki Bogu, bo wasi chłopcy są tu potrzebni. Robią dobrą robotę".
Christina stwierdziła, że jak się porówna statystykę wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym w USA, to jest bezpieczniejsza w Iraku, "tu nie ma takiego ruchu" - zaśmiała się.
"Niestety, media podsycają atmosferę grozy" dodał jej mąż.
Michael i Christina prosili o modlitwę. Należą do wspólnoty modlitewnej. Spotykają się nie tylko na wspólnej Eucharystii, ale też na kursach biblijnych i dzieleniu się Słowem. Przychodzą żołnierze ze Służb Specjalnych.
M.: "Wyobraź sobie gościa wielkości szafy, z tatuażem na ramieniu. Gość ma na imię Snake albo Cobra (komandosi tak mają) i siedzi na krzesle z Biblią w ręku".
Piękny obrazek...
Na koniec naszego spotkania obiecałem modlitwę. I że opowiem o nich znajomym, co starałęm się uczynić w tej notce.
Ch.: "God bless you and your country".
M.: "We`ll pray for you".
Wracajcie szczęsliwie do waszego Iraku, niech Bóg was strzeże...
A kto może, niech westchnie w ich intencji...
wtorek, 27. grudnia 2005
...i po Świętach.
piotr, 01:42h
O nie, jutro do szkoły.
Na 8.00...
Na 8.00...
"Inverunt Infantem Positum In Proesepio"
piotr, 02:18h
Pasterka w Betlejem to spore przeżycie.
Najpierw ulewa. Deszcz, jakiego nie było od dawna razem z wiatrem hulał na pustej scenie na placu. Zwykle podobno jest mnóstwo chórów i zespołów z całego świata śpiewających kolędy, tym razem nic z tego.
Potem kolejka - długa i ściśnięta. Ludzie zdenerwowani, ochrona ma jeden wykrywacz metalu, a tłum napiera.
Kilka metrów przede mną zobaczyłem Adama, wyciągnąłem z kieszeni kawałek opłatka i podzieliliśmy się nim w tym zmokniętym tłumie. Byli obok mnie Michel i Alexius, więc szybko wytłumaczyłem im ideę i też się przełamaliśmy opłatkiem.
A potem zimno i mokro.
Nagle, gdzieś z końca ktoś zanucił kolędę i trochę się ludzie wyluzowali.
Wreszcie bramki, jedna kontrola, tłum przed drzwiami, druga kontrola i jesteśmy w kościele.
Mszę poprzedziła Godzina Czytań. Potem przyszli ważni goście z władz Autonomii Palestyńskiej. Śpiew chóru przepiękny, nastrój wyjątkowy. Nie zburzyły go nawet tłumy reporterów starających się zrobić zdjęcie Mahmudowi Abbasowi.
Kazanie po arabsku i powtórzone po francusku, więc Michel mi tłumaczył. Muszę gdzieś znaleźć tekst i na spokojnie przeczytać.
Oczywiście media odnotują zapewne polityczną wymowę słów Patriarchy. "Trudno świętować w radości i pokoju, gdy nasi synowie siedzą w izraelskich więzieniach". Było też o murze. Napiszę o nim kiedyś więcej, bo to prawdziwy koszmar.
Potem procesja do groty, życzenia i powrót do domu.
A rano znowu do Betlejem, bo tradycyjnie PIB ma Mszę z Kardynałem. Ojcowie Franciszkanie nieco zdziwieni, gdy Tom pokazał pismo sprzed kilku miesięcy potwierdzające naszą celebrację. Okazuje się, że kaplica w której mamy odprawiać jest "w stanie dekonstrukcji". Wyraźnie zdziwiony Tom stwierdził tylko, że Kardynał Martini będzie zapewne rozczarowany i znalazła się wolna kaplica. I to św. Hieronima (wymowne dla studiujących Biblię).
O homilii Kardynała nie będę pisał, bo takie coś nieczęsto się zdarza. Mówił pięknie o różnych poziomach tekstu: co tekst mówi o wydarzeniach, co tekst mówi do mnie i co ja mówię Bogu w odpowiedzi na ten tekst. I tak prosto zwyczajnie mówił o tym, że życie jest cenne, że ma wartość, że warto żyć (skracam i spłycam, ale nie da się tego odtworzyć).
Obiad świąteczny zakończył się rozdawaniem prezentów. Dostałem piękny świecznik hanukowy - nowoczesny, ze szkła - dzieło sztuki.
Po kolacji usiedliśmy do kolędowania. Różne języki, różne tradycje i melodie - pięknie.
Było z nami małżeństwo amerykańskich lekarzy wracających z Iraku, była "Cicha Noc" po hebrajsku i arabsku. Były słodycze...
Na koniec została tylko Linda (pół-Irlandka, pół-Saudoarabka), Tobias, Alexius i ja i obejrzeliśmy sobie jakiś głupi film z Clintem Eastwoodem.
Idę spać, bo już po pierwszej.
Nie nastawiam budzika (pierwszy raz od dawna).
Jonaszowe kolędy brzmią bardzo kamieńsko, dzisiaj przyszły - w samą porę...
Najpierw ulewa. Deszcz, jakiego nie było od dawna razem z wiatrem hulał na pustej scenie na placu. Zwykle podobno jest mnóstwo chórów i zespołów z całego świata śpiewających kolędy, tym razem nic z tego.
Potem kolejka - długa i ściśnięta. Ludzie zdenerwowani, ochrona ma jeden wykrywacz metalu, a tłum napiera.
Kilka metrów przede mną zobaczyłem Adama, wyciągnąłem z kieszeni kawałek opłatka i podzieliliśmy się nim w tym zmokniętym tłumie. Byli obok mnie Michel i Alexius, więc szybko wytłumaczyłem im ideę i też się przełamaliśmy opłatkiem.
A potem zimno i mokro.
Nagle, gdzieś z końca ktoś zanucił kolędę i trochę się ludzie wyluzowali.
Wreszcie bramki, jedna kontrola, tłum przed drzwiami, druga kontrola i jesteśmy w kościele.
Mszę poprzedziła Godzina Czytań. Potem przyszli ważni goście z władz Autonomii Palestyńskiej. Śpiew chóru przepiękny, nastrój wyjątkowy. Nie zburzyły go nawet tłumy reporterów starających się zrobić zdjęcie Mahmudowi Abbasowi.
Kazanie po arabsku i powtórzone po francusku, więc Michel mi tłumaczył. Muszę gdzieś znaleźć tekst i na spokojnie przeczytać.
Oczywiście media odnotują zapewne polityczną wymowę słów Patriarchy. "Trudno świętować w radości i pokoju, gdy nasi synowie siedzą w izraelskich więzieniach". Było też o murze. Napiszę o nim kiedyś więcej, bo to prawdziwy koszmar.
Potem procesja do groty, życzenia i powrót do domu.
A rano znowu do Betlejem, bo tradycyjnie PIB ma Mszę z Kardynałem. Ojcowie Franciszkanie nieco zdziwieni, gdy Tom pokazał pismo sprzed kilku miesięcy potwierdzające naszą celebrację. Okazuje się, że kaplica w której mamy odprawiać jest "w stanie dekonstrukcji". Wyraźnie zdziwiony Tom stwierdził tylko, że Kardynał Martini będzie zapewne rozczarowany i znalazła się wolna kaplica. I to św. Hieronima (wymowne dla studiujących Biblię).
O homilii Kardynała nie będę pisał, bo takie coś nieczęsto się zdarza. Mówił pięknie o różnych poziomach tekstu: co tekst mówi o wydarzeniach, co tekst mówi do mnie i co ja mówię Bogu w odpowiedzi na ten tekst. I tak prosto zwyczajnie mówił o tym, że życie jest cenne, że ma wartość, że warto żyć (skracam i spłycam, ale nie da się tego odtworzyć).
Obiad świąteczny zakończył się rozdawaniem prezentów. Dostałem piękny świecznik hanukowy - nowoczesny, ze szkła - dzieło sztuki.
Po kolacji usiedliśmy do kolędowania. Różne języki, różne tradycje i melodie - pięknie.
Było z nami małżeństwo amerykańskich lekarzy wracających z Iraku, była "Cicha Noc" po hebrajsku i arabsku. Były słodycze...
Na koniec została tylko Linda (pół-Irlandka, pół-Saudoarabka), Tobias, Alexius i ja i obejrzeliśmy sobie jakiś głupi film z Clintem Eastwoodem.
Idę spać, bo już po pierwszej.
Nie nastawiam budzika (pierwszy raz od dawna).
Jonaszowe kolędy brzmią bardzo kamieńsko, dzisiaj przyszły - w samą porę...
sobota, 24. grudnia 2005
piotr, 19:04h
Bing Crosby i Fred Astaire: czarno-biały "Holiday Inn".
A mam jeszcze "Going My Way" (też Bing Crosby).
Rewelacja.
Za oknem jesiennie, farelka monotonnie szumi, zawinąłem się w koc, w ręku kubek herbaty z miodem, film zmierza ku kocowi. Muszę jeszcze wyprasować koszulę na Pasterkę...
Zaplanowałem sobie pójść do Spowiedzi. I zapomniałem. Ale gdy byłem z Michelem na Starym Mieście zupełnie nie wiem dlaczego zaproponowałem, żebyśmy poszli do Bazyliki Grobu.
W drzwiach sobie przypomniałem, że przecież taki był plan. Przez tą Grekę zapomniałbym o najważniejszym.
Usiedliśmy przy pustych konfesjonałach i tak sobie siedzieliśmy.
I przyszedł nagle jakiś Ojciec Franciszkanin.
I usiadł w budce.
I się potwierdziło, że nie ma przypadków.
"English, Deutsch, Italiano?" - wybór nie zbyt duży, ale wystarczający.
No i Michel też poszedł i się cieszył potem i mi dziękował za inspirację, a ja przecież sam zapomniałem, ale Pan Bóg czuwał...
Kartki świąteczne rozwiesiłem sobie na sznurku, część stoi na półce (razem z hanukowym świecznikiem, kupionym na Uczelni).
Chciałem wymienić wszystkich, którzy mi je przysłali, ale na razie kartek jest 23, a ciągle mam informacje, że jakieś są w drodze. Dziś Szabat, poczta zamknięta. Jutro przyjdą kartki, które dowieszę.
Wszystkich, którzy je przysłali i tych, którzy chcieli przysłać (albo dopiero przyślą) i tych, którzy bywają tutaj regularnie i tych, co rzadko i tych, którzy przypadkiem zajrzeli i tych, co znają mnie nieźle - wszystkich zabieram na Pasterkę.
Będę w Betlejem.
A wy ze mną.
Świąt w sercu życzę...
A mam jeszcze "Going My Way" (też Bing Crosby).
Rewelacja.
Za oknem jesiennie, farelka monotonnie szumi, zawinąłem się w koc, w ręku kubek herbaty z miodem, film zmierza ku kocowi. Muszę jeszcze wyprasować koszulę na Pasterkę...
Zaplanowałem sobie pójść do Spowiedzi. I zapomniałem. Ale gdy byłem z Michelem na Starym Mieście zupełnie nie wiem dlaczego zaproponowałem, żebyśmy poszli do Bazyliki Grobu.
W drzwiach sobie przypomniałem, że przecież taki był plan. Przez tą Grekę zapomniałbym o najważniejszym.
Usiedliśmy przy pustych konfesjonałach i tak sobie siedzieliśmy.
I przyszedł nagle jakiś Ojciec Franciszkanin.
I usiadł w budce.
I się potwierdziło, że nie ma przypadków.
"English, Deutsch, Italiano?" - wybór nie zbyt duży, ale wystarczający.
No i Michel też poszedł i się cieszył potem i mi dziękował za inspirację, a ja przecież sam zapomniałem, ale Pan Bóg czuwał...
Kartki świąteczne rozwiesiłem sobie na sznurku, część stoi na półce (razem z hanukowym świecznikiem, kupionym na Uczelni).
Chciałem wymienić wszystkich, którzy mi je przysłali, ale na razie kartek jest 23, a ciągle mam informacje, że jakieś są w drodze. Dziś Szabat, poczta zamknięta. Jutro przyjdą kartki, które dowieszę.
Wszystkich, którzy je przysłali i tych, którzy chcieli przysłać (albo dopiero przyślą) i tych, którzy bywają tutaj regularnie i tych, co rzadko i tych, którzy przypadkiem zajrzeli i tych, co znają mnie nieźle - wszystkich zabieram na Pasterkę.
Będę w Betlejem.
A wy ze mną.
Świąt w sercu życzę...
Mam wyniki!
piotr, 14:40h
8!
No to mamy Święta...
No to mamy Święta...
Greka chyba z górki...
piotr, 02:37h
Jestem zadowolony z tłumaczenia. Poszło jak z płatka. To znaczy, że tekst mam opanowany. Gorzej było z pytaniami. Verbal aspect (trudne słowo) pojawiał się w co drugim i to było koszmarem. Ale 70-75 powinno być (raczej nie więcej).
Egzamin był z 2001 roku. Wtedy okazał się porażką. Zobaczymy, jak w tym roku.
Wieczorem zaprosiliśmy profesora na kolację. Włoska restauracja okazała się być całkiem przyjemną. Wykorzystałem fakt, że siedziłem na przeciwko Maurice`a i trochę go wypytałem o przeszłość. Kurcze, ten gość był uczniem Zerwicka, Lohfinka, rektorem Biblicum, specjalistą od Literatury Mądrościowej i w ogóle first class. O tej kolacji będę kiedyś opowiadał jak o ważnym wydarzeniu.
Poza tym w knajpie z muzyką live gość na klawiszach grał cudownie, a jutro mam odebrać prezent dla Manoja (wylosowałem go), którym jest T-shirt z Jerozolimą i specjalnym spersonalizowanym (jeszcze trudniejsze słowo) napisem. Mam nadzieję, że mu się spodoba.
Zrobiło się chłodniej i pada, ale na White Christmas nie ma co liczyć - najwyżej jesienno-wiosennie będzie...
Egzamin był z 2001 roku. Wtedy okazał się porażką. Zobaczymy, jak w tym roku.
Wieczorem zaprosiliśmy profesora na kolację. Włoska restauracja okazała się być całkiem przyjemną. Wykorzystałem fakt, że siedziłem na przeciwko Maurice`a i trochę go wypytałem o przeszłość. Kurcze, ten gość był uczniem Zerwicka, Lohfinka, rektorem Biblicum, specjalistą od Literatury Mądrościowej i w ogóle first class. O tej kolacji będę kiedyś opowiadał jak o ważnym wydarzeniu.
Poza tym w knajpie z muzyką live gość na klawiszach grał cudownie, a jutro mam odebrać prezent dla Manoja (wylosowałem go), którym jest T-shirt z Jerozolimą i specjalnym spersonalizowanym (jeszcze trudniejsze słowo) napisem. Mam nadzieję, że mu się spodoba.
Zrobiło się chłodniej i pada, ale na White Christmas nie ma co liczyć - najwyżej jesienno-wiosennie będzie...
pi?tek, 23. grudnia 2005
Dzień przed Wigilią - stres z Mauricem G.
piotr, 00:38h
Jutro egzamin z Greki (16.00 - 18.00 czasu lokalnego).
Kto może niech westchnie...
Kto może niech westchnie...
?roda, 21. grudnia 2005
Bodyguard
piotr, 22:24h
W środy rano mamy w ramach kursu "Archeologia Jerozolimy okresu Pierwszej Świątyni" wycieczki z prof. Barkayem.
Jedziemy na Uniwerek, autobus, kontrola, blabla.
Pijemy espresso na ruchomych schodach i już na nas czeka kolejny autobus, który zabiera dwie grupy studentów i profesora. Jako, że wycieczki są integralną częścią kursu (obecność obowiązkowa) Uczelnia odpowiada za nasze bezpieczeństwo.
Dlatego zawsze przydzielają nam ochronę.
Zwykle jest to młody gość w cywilu z małym karabinem typu Uzzi (powtarzam za Tobiasem, cokolwiek to znaczy) albo innym (takim dużym). Gość snuje się na końcu grupy, czekając na ostatnich, nudzi się podczas objaśnień profesora (nie on jeden czasami) i sprawia wrażenie tymczasowego bezpieczeństwa.
Tylko raz widziałem ochraniarza w gotowości. Przeładował broń, chwycił ją bardziej bojowo i zaczął czujnie rozglądać się wokoło. Było to po wyjściu z systemu tuneli pod Miastem Dawida. Tuneli jest sporo, (Libor był nawet w słynnym Hezekiah`s Tunnel) my z grupą przeszliśmy tzw. Channel 2 albo 3 (nie jestem pewien).
Wyjście z systemu jest w części miasta zamieszkanej przez ludność nieprzychylną turystom (wrak samochodu, śmieci i ogólnie dziwne uczucie). Karabin załadowany, jesteście bezpieczni.
Za każdym razem towarzyszy nam inny guard.
Tym razem (dziś rano) nie mieliśmy nikogo, bo zwiedzaliśmy muzeum (które samo w sobie chronione być powinno). Nie mogliśmy iść nigdzie indziej (z braku ochrony), a byliśmy 25 min. przed otwarciem, więc czekaliśmy.
Muzeum było niezłe. Nie wolno robić zdjęć, ale Sennacherib`s Prism musiałem uwiecznić. Poza tym srebrny zwój z błogosławieństwem (znaleziony przez naszego profesora), który rozwijali przez 3 lata, potem następne 3 lata analizowali i wreszcie trafił do muzeum. Był jeszcze kawałek czegośtam kupiony za 500 000 dolarów z rzekomym napisem, który okazał się późniejszy (tyle kasy niepotrzebnie wydanej) i w ogóle muzeum, jak muzeum.
Ale nie o tym miało być, tylko o wycieczce tydzień temu i ochroniarzu, który wzbudził moje zainteresowanie.
Niestety, nie dał się namówić na zastrzelenie jednego gościa z grupy, który ilością pytań zabija najciekawsze wywody profesora. Może to są ważne pytania, ale mam wrażenie, że on tylko szuka sposobności, żeby je zadać, że jego celem nie jest uzyskanie odpowiedzi, ale samo zadanie pytania.
Ale wracając do ochroniarza, rozmowa z którym była ciekawym urozmaiceniem wycieczki tydzień temu, to zdjęcie poniżej powinno wyjaśnić wszystko.
Po prostu Lara Croft...

Jedziemy na Uniwerek, autobus, kontrola, blabla.
Pijemy espresso na ruchomych schodach i już na nas czeka kolejny autobus, który zabiera dwie grupy studentów i profesora. Jako, że wycieczki są integralną częścią kursu (obecność obowiązkowa) Uczelnia odpowiada za nasze bezpieczeństwo.
Dlatego zawsze przydzielają nam ochronę.
Zwykle jest to młody gość w cywilu z małym karabinem typu Uzzi (powtarzam za Tobiasem, cokolwiek to znaczy) albo innym (takim dużym). Gość snuje się na końcu grupy, czekając na ostatnich, nudzi się podczas objaśnień profesora (nie on jeden czasami) i sprawia wrażenie tymczasowego bezpieczeństwa.
Tylko raz widziałem ochraniarza w gotowości. Przeładował broń, chwycił ją bardziej bojowo i zaczął czujnie rozglądać się wokoło. Było to po wyjściu z systemu tuneli pod Miastem Dawida. Tuneli jest sporo, (Libor był nawet w słynnym Hezekiah`s Tunnel) my z grupą przeszliśmy tzw. Channel 2 albo 3 (nie jestem pewien).
Wyjście z systemu jest w części miasta zamieszkanej przez ludność nieprzychylną turystom (wrak samochodu, śmieci i ogólnie dziwne uczucie). Karabin załadowany, jesteście bezpieczni.
Za każdym razem towarzyszy nam inny guard.
Tym razem (dziś rano) nie mieliśmy nikogo, bo zwiedzaliśmy muzeum (które samo w sobie chronione być powinno). Nie mogliśmy iść nigdzie indziej (z braku ochrony), a byliśmy 25 min. przed otwarciem, więc czekaliśmy.
Muzeum było niezłe. Nie wolno robić zdjęć, ale Sennacherib`s Prism musiałem uwiecznić. Poza tym srebrny zwój z błogosławieństwem (znaleziony przez naszego profesora), który rozwijali przez 3 lata, potem następne 3 lata analizowali i wreszcie trafił do muzeum. Był jeszcze kawałek czegośtam kupiony za 500 000 dolarów z rzekomym napisem, który okazał się późniejszy (tyle kasy niepotrzebnie wydanej) i w ogóle muzeum, jak muzeum.
Ale nie o tym miało być, tylko o wycieczce tydzień temu i ochroniarzu, który wzbudził moje zainteresowanie.
Niestety, nie dał się namówić na zastrzelenie jednego gościa z grupy, który ilością pytań zabija najciekawsze wywody profesora. Może to są ważne pytania, ale mam wrażenie, że on tylko szuka sposobności, żeby je zadać, że jego celem nie jest uzyskanie odpowiedzi, ale samo zadanie pytania.
Ale wracając do ochroniarza, rozmowa z którym była ciekawym urozmaiceniem wycieczki tydzień temu, to zdjęcie poniżej powinno wyjaśnić wszystko.
Po prostu Lara Croft...

?roda, 21. grudnia 2005
Bez komentarza.
piotr, 00:31h
Widok z okna mojego pokoju.


poniedzia?ek, 19. grudnia 2005
Gadające koty i niedzielująca niedziela.
piotr, 00:06h
Szliśmy sobie z Alexiusem rano do polskich sióstr na Mszę. Alex śmiesznie wymawiał "Sześ Bozie Szostro!", powtarzając co co chwilę to zdanie, którego nauczyłem go po drodze.
Obok malutkiego sklepiku zobaczyliśmy pana, który szedł, żeby położyć rybkę na chodniku. Za nim biegł tłusty, włochaty kocur (czy kotka) i miauczał. Ale to miauczenie było zawodzeniem, śpiewem, płaczem i wyciem jednocześnie.
Ja od dawna wierzę, że są gadające koty. Moją mamę odprowadzał do sklepu (ścieżką koło dawnego żłobka) kot Sylwester. Nie pamiętam jego imienia, ale wyglądał dokładnie, jak ten z kreskówki (biały krawacik i skarpetki). I odprowadzając zawsze zatrzymywał się na końcu ścieżki (przed wyjściem na ulicę XX-lecia) i gadał. Pozdrawiał, żegnał, prosił, dziękował - nie mam pojęcia, ale gadał.
Ten tłusty blond puszysty z dzisiejszego poranka też gadał - nie mam wątpliwości.
A potem, po południu, gdy zamknąłem okinnice na obowiązkową niedzielną "godzinkę" usłyszałem dwa nasze sierściuchy katurlające się po daszku pralni. One, niestety, nie gadały - one się darły. Zdążyłem jeszcze tylko źle o nich pomyśleć i zasnąłem, bo wczoraj urodziny Giovanniego połączone były z ubieraniem choinki i dekorowaniem domu, więc zeszło do 23.30. A na Urodziny dostaliśmy (wszyscy, nie tylko jubilat) takie arabskie chusty - coś, jak znane w Europie arafatki, tylko w tonacjach różowych (znaczy, że jordańskie) i przepaski na głowę, żeby te chusty (zapomniałem, jak się nazywają) nosić. I jak beduini siedzieliśmy wokół Kardynała i Maurice`a i aż sobie pomyślałem, że to miło powydurniać się przy TAKICH osobowościach...
A potem wszyscy się rozeszli, a my z Tobiasem i Giovannim zapaliliśmy choinkę (nie dosłownie) i wszystkie dekoracyjne lampki (spoza choinki) i obejrzeliśmy film z Edim Murphym. I było całkiem świątecznie...
A niedziela mimo 8 godzin nauki miała pewien akcent niedzieli, chociaż nie bardzo wiem, jaki, ale podświadomie jakoś czułem, że ten dzień niedzielował...
"Pan jest blisko."
Obok malutkiego sklepiku zobaczyliśmy pana, który szedł, żeby położyć rybkę na chodniku. Za nim biegł tłusty, włochaty kocur (czy kotka) i miauczał. Ale to miauczenie było zawodzeniem, śpiewem, płaczem i wyciem jednocześnie.
Ja od dawna wierzę, że są gadające koty. Moją mamę odprowadzał do sklepu (ścieżką koło dawnego żłobka) kot Sylwester. Nie pamiętam jego imienia, ale wyglądał dokładnie, jak ten z kreskówki (biały krawacik i skarpetki). I odprowadzając zawsze zatrzymywał się na końcu ścieżki (przed wyjściem na ulicę XX-lecia) i gadał. Pozdrawiał, żegnał, prosił, dziękował - nie mam pojęcia, ale gadał.
Ten tłusty blond puszysty z dzisiejszego poranka też gadał - nie mam wątpliwości.
A potem, po południu, gdy zamknąłem okinnice na obowiązkową niedzielną "godzinkę" usłyszałem dwa nasze sierściuchy katurlające się po daszku pralni. One, niestety, nie gadały - one się darły. Zdążyłem jeszcze tylko źle o nich pomyśleć i zasnąłem, bo wczoraj urodziny Giovanniego połączone były z ubieraniem choinki i dekorowaniem domu, więc zeszło do 23.30. A na Urodziny dostaliśmy (wszyscy, nie tylko jubilat) takie arabskie chusty - coś, jak znane w Europie arafatki, tylko w tonacjach różowych (znaczy, że jordańskie) i przepaski na głowę, żeby te chusty (zapomniałem, jak się nazywają) nosić. I jak beduini siedzieliśmy wokół Kardynała i Maurice`a i aż sobie pomyślałem, że to miło powydurniać się przy TAKICH osobowościach...
A potem wszyscy się rozeszli, a my z Tobiasem i Giovannim zapaliliśmy choinkę (nie dosłownie) i wszystkie dekoracyjne lampki (spoza choinki) i obejrzeliśmy film z Edim Murphym. I było całkiem świątecznie...
A niedziela mimo 8 godzin nauki miała pewien akcent niedzieli, chociaż nie bardzo wiem, jaki, ale podświadomie jakoś czułem, że ten dzień niedzielował...
"Pan jest blisko."
pi?tek, 16. grudnia 2005
Grafomańskie struktury opadów atmosferycznych.
piotr, 23:55h
Pada. Długo oczekiwany deszcz przyszedł sobie dzisiaj. Pokręcił się wokół niczym niezdecydowany kierowca na parkingu przed hipermarketem, po czym spłynął łagodnie na całą okolicę.
Zostanie z nami pewnie przez kilka dni a następnie ustąpi miejsca Świętom.
Deszcz powiedział: "Kap!", a ja nie byłem pewny, czy to zwykła onomatopeja, czy połączona z imperatywem. Na wszelki wypadek nie kapałem, bo antropomorfizowanie deszczu jest chyba jakimś sromotnym nadużyciem...
Życie Nadu było rzeczywiście szare, jak deszcz, ale koloru deszczu nikt nigdy nie widział. Tylko sromotnik domyślał się czegoś.
"My name is karp. Polikarp."
Zostanie z nami pewnie przez kilka dni a następnie ustąpi miejsca Świętom.
Deszcz powiedział: "Kap!", a ja nie byłem pewny, czy to zwykła onomatopeja, czy połączona z imperatywem. Na wszelki wypadek nie kapałem, bo antropomorfizowanie deszczu jest chyba jakimś sromotnym nadużyciem...
Życie Nadu było rzeczywiście szare, jak deszcz, ale koloru deszczu nikt nigdy nie widział. Tylko sromotnik domyślał się czegoś.
"My name is karp. Polikarp."
... older stories