sobota, 1. listopada 2008
Wprawdzie wszyscy pewnie na pojechali na cmentarze, ale u nas dziś zwyczajny Szabat, więc dokończę wreszcie opowieść o wyjeździe niedzielnym do Ein Gedi.
Właściwie otatnią jej część.
Bo kiedy wsiedliśmy już do autobusu wydawało się, że bez większych wzruszeń dojedziemy do Dworca Centralnego. Niestety, burza znad Jerycha okazała się być znacznie większą - musiało padać też w samej Jerozolimi i okolicach. Dla Morza Martwego oznacza to poważny zastrzyk wody spływającej w tę stronę wszystkimi możliwymi kanałami. Takie zastrzyki, czy raczej fajerwerki wodne mieliśmy okazję oglądać siedząc już bezpiecznie w autobusie. Brudne, brązowo-szare wodospady z potężnym hukiem zwalały się za szczytów skał - spektakl niesamowity. Kiedy Pino opowiadał o tym, jak niebezpiecze są wadi podczas małego nawet deszczu, myślałem, że przesadza. Owszem, ktośtam zginął, jakąśtam grupę porwało, ale dajmy spokój - woda nie ma aż takiej siły, a już szczególnie woda na pustyni. Teraz wreszcie zobaczyłem, że żywioł jest potężny. Nie wyobrażam sobe wędrówki w jakimś wąwozie podczas, gdy nagle rozwścieczona fala, niosąca ze sobą całkiem duże nawet kawałki skał wpada i zmiata absolutnie wszystko, co znajdzie się na jej drodze. Przed czymś takim nie ma ucieczki. Mimo, iż deszczyk jest tylko mały niczym z księżowskiego kropidła, ilość wody zwielokrotniona jest przez fakt, że z bardzo dużej powierzchni każda jej odrobinka wpada w niewielki rów i rusza w dół po ogromnie stromym zboczu. Rowki łączą się ze sobą, by wreszcie w jednej wielkiej kotłowaninie "wypaść" dosłownie z urwiska skalnego tuż nad Morzem. Takich widowiskowych wodospadów minęliśmy kilka.
Wszystkie z bezpiecznej odległości, chociaą po jezdni płynęła już całkiem spora, kilkunastocentymetrowa rzeka.
A. przypominał, że "wcale często" (śląskie wyrażenie?) droga ta jest po prostu zamknięta, a w miejscach, gdzie spływająca z gór woda przekracza szosę stoją tabliczki ostrzegające przed dochodzącą do półtora metra falą. W pewnym momencie taka właśnie brunatna, spieniona fala ukazała się po naszej prawej stronie. Nie miał może aż takiej wysokości, ale ze swoimi 50-60 centymetrami skutecznie zablokowałaby przejazd każąc nam czekać być może godzinami na odblokowanie drogi. Przy akompaniamencie gromkiego "łaaaaa" pasażerów, kierowca nacisnął mocniej pedał przyspieszenia i... wyprzedził przebrzydłą falę, która wpadła na jezdnię tuż za naszym autobusem.
Dalszy ciąg podróży nie przyniósł już żadnych nieoczekiwanych wydarzeń - dotarliśmy na miejsce o czasie, ale huczące wodospady kawy z mlekiem zdecydowanie zdominowały moje późniejsze opowieści o niedzielnym wypadzie.
Szkoda, że nie mieliśmy aparatu (A. nie zabrał, bo ja nie mam). Amerykańskie turystki siedzące za nami pstrykały wprawdzie zdęcia "na okrągło" (cokolwiek to znaczy w kontekście fotografii), ale nie wydawało mi się dobrym pomysłem zostawianie im adresu mailowego ("Could you, please e-mail me the gorgeous pictures, you have taken?").
Tyle.
Powinienem może jeszcze wspomnieć nowy wiadukt, w kształcie harfy, tworzący niejako bramę wjazdową do miasta. Zrobię to, gdy wygoogluję nazwisko architekta i znajdę jakieś zdjęcie.
O czwartkowym świętowaniu Chrztu Jezusa nad Jordanem chyba już nie dam rady.

Von piotr um 13:35h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment