niedziela, 14. wrze?nia 2008
...my only friend - the end.
Coraz więcej wędrówek, coraz piękniejsze widoki.
Czy można być ateistą w takich miejscach?
To chyba musi być bardzo trudne...
Miałem o wyprawie na koniec świata coś wspomnieć. Zaznaczam, że to było jeszcze zanim A. i T. mnie odwiedzili, czyli jakieś baaaardzo dawno temu.
Wybrałem się do tzw. Tomales Point. Trzeba to zobaczyc na mapie - z jednej strony Zatoka, z drugiej Ocean i zwężający się półwysep. Zostawia się samochód w miejscu, gdzie kończy się droga, potem zostaje tylko piesza wędrówka.
Najpierw jest po prostu pagórkowato. Lekkie przeszumy fal, bo ścieżka jest bliżej Oceanu. Zatoki jeszcze nie widać - pólwysep jest za szeroki na początku.
Szybki marsz, ale coś nie widać tego końca świata. 5 mil to znowu nie tak dużo (chyba).
Kolejny pagórek - jest fajnie.
Nie ma drzew, są za to łosie. I to całkiem blisko. Wierzyć się nie chce, że się nie płoszą, tylko patrzą leniwie żując jakieś ździebełka - zazwyczaj w zrelaksowanej, półsiedzącej pozycji (półsiedzącej?).
Ale łosie łosiami (ktoś się zastanawiał, skąd się wzięło to świetne połączenie Mianownika z Narzędnikiem?, a mówiąc "ktoś" mam na myśli czytające ten blog/tego bloga Polonistki), a końca świata nie widać.
Po kolejnym pagórku myślę: "Ten to już ostatni". A tu następny się wyłania. "No ten to już naprawdę ostatni". I znowu kolejny widać...
Trochę jak wędrówka przez życie...
"Chyba sobie żartujesz ze mnie" - przekomarzam się ze Stwórcą na głos, o dziwo po angielsku - widząc, że przyjdzie mi zaliczyć następne wzgórze.
I tak milion razy.
Aż można zwątpić, czy ten koniec świata w ogóle istnieje...
Fizjologia daje o sobie znać, ale wyobrażam sobie, jaka to frajda wysikać się na końcu świata, więc na razie się powstrzymuję (kobiety mogą tego nie zrozumieć).
Tymczasem droga zamienia się w bardzo piaszczystą i w bardzo pod górkę.
Widać już wyraźnie i Ocean i Zatokę. Jedno po lewej, drugie po prawej - czyli idę na północ. Formułowane na głos myśli w kolorze blond (czy aby nie pomyliłem drogi) są ciekawym objawem: albo humor mi dopisuje, albo upał mi przygrzewa w czaszkę...
No nie, kolejny pagórek...
Fale z lewej szumią coraz głośniej. Widać też skalistą wysepkę - Birds Island - pamiętam z mapy.
Czyli już niedaleko...
Wreszcie jest!
Koniec świata!
Dalej już nie ma nic tylko bezkres.
I ten bezkres próbuje wedrzeć się do naszego kresu wściekle waląc z hukiem falami w wielkie kawałki skał, które od końca świata parę ładnych milionów lat temu się oderwały.
Szum, piana, wysokość i bezkres spotykający kres - spektakl natury porównywalny dla mnie ze wschodem słońca na Synaju - z lepszymi efektami dźwiękowymi (w tej kategorii Słońce zdecydowanie ustępuje Oceanowi).
Efekt zapiera dech, nie ma mowy o niczym innym, jak kontemplacji Piękna.
Mógłbym tam siedzieć godzinami, ale czeka mnie dwugodzinna wędrówka z powrotem.
Prawie biegnę, bo przypomniałem sobie, że Joyce zaprosiła mnie na kolację tonight.
I fajnie, że ten wpis robię w sobotę wieczorem, bo w niedzielę chcę znowu pójść na koniec świata z sympatycznymi M. i M.
Taki filmik znalazłem, nie oddaje wrażeń, ale chociaż ździebełko malutkie klimatu...

Von piotr um 11:29h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment