?roda, 17. wrze?nia 2008
Uwaga!
Poniższy wpis przeznaczony jest dla dorosłych czytelników o mocnych nerwach.
Załączony materiał fotograficzny i/lub filmowy może zawierać drastyczne sceny.

Wszystko zaczęło się jakiś tydzień temu. Na Travelchannel oglądałem sobie mój ulubiony show Bizarre Foods.
Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że sympatyczny pan Andrew Zimmern jeździ po świecie wyszukując najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, jakie ludzka rasa spożywa.
Nie chodzi o to, żeby zjeść coś głupiego, obrzydliwego, czy zniechęcającego, tylko o to, żeby odnaleźć potrawy, produkty, przekąski stanowiące rzeczywiste pożywienie ludzi w jakimś zakątku kuli ziemskiej. Prawdziwe składniki ludzkiej diety.
Coś, co dla jednego kręgu kulturowego wydaje się ohydne, może gdzie indziej być smakołykiem.
Oglądam więc sobie odcinek o Filipinach. Andrew ma właśnie zjeść słynnego balut (baluta?).
Jest to po postu zapłodnione kacze jajo. Po mniej więcej 18 dniach gotuje się je i zjada. Bogate źródło protein, witamin, itd.
Patrzę na zbliżenia i oczom nie wierzę - ludzie naprawdę to jedzą. Dla milionów Filipińczyków gotowany kaczy embrion jest świetną przekąską.
Dobra, tak to wygląda:

Oczywiście, żeby zjeść nie trzeba aż tak rozbabrać. Trzeci obrazek w górnym rzędzie pokazuje najlepiej moment przed konsumpcją.
Siedzę więc z otwartymi ustami i patzrę na to, gdy dzwoni telefon - Warlito z South San Francisco. Wikary z parafii, w której spędziłem cały sierpień. Chce się umówić na przyszły tydzień:
"Może pójdziemy na jakiś hike, wędrówkę jakąś?"
"Dobra, jasne, pewnie, wtorek souds great, ale czy ty nie jesteś czasem z Ilo-Ilo? Bo właśnie to oglądam TV i jedzą te gotowane jajka kacze. Jak to się nazywa?"
"Balut."
"Dokładnie. I to podobno dobre jest."
"Chcesz spróbować? To we wtorek przywieziemy."
Gadka-szmatka, srutu-tutu.
Nie wierzyłem, aż nie nadszedł dzisiaj wtorek. Przyjeżdżają rano (Warlito, Paul i Ando) i od drzwi machają białą reklamówką z Pacific Market - słynnego, azjatyckeigo spożywczaka.
Na szczęście wybraliśmy się najpierw na wycieczkę do Chimney Rock (jednego z najpękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem). Widoki, emocje, jelenie, fale, skały - pewnie powinienem więcej miejsca i uwagi tym zapierającym dech w piersiach atrakcjom poświęcić, ale czas wracać do domu.
A w domu, w lodówce czeka balut.
Paul zabrał się za gotowanie, Warly wymieszał z kostkami lodu halo-halo (słynny deser ze słodkiej fasoli, banana i czegośtam), ja przezornie otworzyłem butelkę białego wina (złagodzi ewentualne skutki kulinarnej lekkomyślości).
Balut gotowy. Właściwie przywieźli 6 jajek, ale do garnka trafiły tylko 4 - po jednym dla każdego (podobno spożycie kilku może mieć bardzo nieprzyjemne skutki - nagły napływ krwi do mózgu, podwyższone ciśnienie, cośtam jeszcze).
Siadamy do stołu. Jest babadanga, czy jak tam zwą to pieczywo na liściu bananowca, chleb, pomidory, jalapenos (małe, ostre papryczki) i oczywiście balut.
Może miałem nieco oporów - to w końcu kaczy embrion ("Jak on na mnie dziwnie patrzy"), ale widząc jak chłopaki zajadają ze smakiem - wciągnąłem drania i ja.
Technicznie wygląda to tak, że najpierw robi się w skorupce dziurkę, żeby wyssać sok (niam). Potem obera się więcej i zjada baluta w całości - z dziobem, kośćmi i piórami niby włosami (niam po trzykroć). Wszystko to jest miękkie i smakowite. Nic nie chrupie, nic nie galaretkuje - ciepła, miła przekąska o smaku podobnym do gotowanego żółtka. Jak się tak dobrze zastanowić, to żółtko jest tym samym, tylko wcześnej.
Zresztą, zamiast opisywać zamieszczam ten filmik.
Ostrzegam: może zbrzydzić.
Ja jednak z całej siły polecam baluta.
Zostało mi jeszcze dwa w lodówce.
Wpadnie ktoś na lunch jutro?

Von piotr um 09:17h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment