poniedzia?ek, 13. pa?dziernika 2008
Jakieś dziwne zmęczenie mnie dziś dopadło. A przecież dopiero poniedziałek. Pogoda w Jerozolimie ciągle daje się we znaki dokuczliwym upałem. Droga z biblioteki na obiad i powrót są prawdziwą Via Dolorosa. Nie tylko dlatego, że większą część trasy pokonuję idąc tradycyjną trasą Drogi Krzyżwej, ale dlatego, że tłum turystów, wąskie uliczki, zgiełk i upał skutecznie wysysają siły. Przychodzę spocony jak kot, zjadam obiad i zaraz wracam. Mógłbym omijać Stare Miasto, ale perspektywa ruchliwych ulic, czerwonych świateł i remontów zmuszających do przejścia na drugą stronę (nie tam, gdzie chce się iść) też nie jest ciekawa. Zwykle wybieram uliczki. Czasem jest nawet pustawo. W takich momentach sprzedawcy "atakują" mnie, jako jednego z nielicznych przechodniów próbując namówić do wejścia do ich sklepiku.
Rozmyślałem sobie o różnicach między Starym Maistem a Manhattanem. W obu miejscach panuje rozgardiasz, zgiełk uliczny, pośpiech. Jednak w Jerozolimie mam często wrażenie, że każdy tylko czeka na moje pieniądze. Jestem "jednym z nich" - tych przynoszących krocie turystów. Moje kilka dolarów pomnożone przez dziesiątki, setki, czy tysiące to utrzymanie mieszkańców. I tu w grę wchodzi paradoks nowoczesnego kapitalizmu. Przecież New York (jak wszystkie amerykańskie miasta) nastawiony jest na zysk. A jednak zarabiać trzeba umieć. Stworzenie dla klienta przyjaznej atmosfery to coś więcej niż zapraszanie go i namawianie, żeby coś kupił. Muszę mieć wrażenie, że sam wybieram, zaspakajam swoje potrzeby i że jako klient traktowany jestem z należytym szacunkiem. Ileż prostsze byłoby kupowanie, gdyby wszędzie wisiały ceny, a sprzedawca dawałby mi choć chwilę na spokojne oglądanie towaru - bez natychmiastowego "rzucania się" na ofiarę. Rozumiem, że różnica w mentalności i kulturze i stylu życia jest ogromna. Dochodze do wniosku, że styl konsumenta zachodniego bardziej mi odpowiada. Nie lubię tagować się, udawać, że odchodzę, żeby zmusić sprzedającego do lepszej oferty, nie lubię kupować pod presją. Dlatego na zakupy wybrałem się do zwykłego, izraelskiego, cywilizowanego supermarketu. I tu znalazłem układ półek z towarem podobny do "naszego": tu chemia, tu spożywka, tam chłodnie z nabiałem. Wszędzie ceny, koszyki, promocje, kasy. Spaceruję, oglądam ze spokojem, namyślam się - po prostu odpoczywam. Wiem, że mogłem parę groszy zaoszczędzić idąc do arabskiego magazynu. Ale wiem też, że wizyta w nim wymęczyłaby mnie pyschicznie i fizycznie.
Dlaczego w jerozolimskiej kafejce "U Araba" potraktują mnie, jak gościa, który "i tak zaraz wyjedzie", więc można go przekręcić, przerobić, orżnąć itd. przy akompaniamencie lokalnych klientów siedzących w rogu i komentujących z uśmiechem ("przecież on i tak nic nie rozumie"), a w nowojorskiej "American Coffee" każdy klient - niezależnie "swój" czy obcy będzie obsłużony w tej samej, miłej atmosferze?
Wiem, że dla lokalnych jesteśmy obcymi "najeźdźcami" i że złupienie nas nie jest grzechem (albo jest nawet dobrym uczynkiem). Wiem, że pieniądze turystów są często jedynym źródłem utrzymania dla setek tysięcy ludzi i kontrolujących to zapewne "mafijno-klanowych" układów. Wiem, że różnica między euro-amerykańskim (żydowsko-chrześcijańskim) kręgiem kulturowym, a azjatycko-afrykańskim Bliskim Wschodem jest kolosalna.
Wiem to wszystko i myślę sobie, że zatęsknię jeszcze za "cywilizowanym" kapitalizmem...
I czemu ten wpis jakiś taki gorzki się zrobił?
Przecież podoba mi się tu szalenie - Jerozolima jest spełnieniem moich marzeń, a każdy, nawet najzwyklejszy dzień jest niesamowity tylko przez sam fakt bycia tutaj.
To chyba wina poniedziałkowego zmęczenia.
Siadam do "Przystanku Alaska", a potem idę spać.
Gute Nacht...

Von piotr um 23:18h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment