pi?tek, 24. pa?dziernika 2008
O tym, jak Pedro z wężycą wojował...
Czy ktoś pamięta jeszcze Pedro z Madrytu?
To on był "Jednm z Dziesięciu", którzy trzy lata temu spędzili semestr na Hebrew University (do dziś wspominany przez wszystkich, a przez niektórych uznawany nawet za "jeden z najlepszych semestrów życia").
Pedro (którego zdjęcie pojawiło się niegdyś na tym blogu) nie wrócił z nami do Rzymu – „zaadoptowała” go jedna z lokalnych wspólnot neokatechumenalnych. Pracujący niegdyś w Chinach misjonarz nie miał w Palestynie problemu z aklimatyzacją.
Otóż Pedro ciągle w Ziemi Świętej jest!
Kończy pisać swój licencjat. Do tego wciąż robi zdjęcia (patrz: fotka sprzed trzech lat) i chodzi w czarnej koszuli z koloratką (patrz: fotka sprzed trzech lat).
Podczas ostatniej wycieczki archeologiczno-biblijnej, kilka chwil po tym, jak idąc pomiędzy rumowiskiem kamieni zastanowiłem się, czy są tu gady beznogie, spomiędzy głazów wyszła (to niestosowny termin) żmija i zdziwiona kompletnie obecnością ludzi postanowiła przekroczyć (znowu nieścisłość) ścieżkę, by zniknąć w szczelinie jakiegoś murku. Pustynia Negev, zachód słońca, ruiny starożytnego miasta – trzeba być wyjątkową gadziną, żeby psuć komuś taki moment. Żmija znikła, wywołując wśród tych, którz ją spotkali śladowe ilości emocji – oprócz mnie chyba nikt nie przejął się zbytnio jej krótkotrwałą obecnością. Dla mnie był to jednak sygnał: tu są beznogie gady. Nie tylko jeden, bo w ekosystemie niemożliwe jest istnienie jednego tylko osobnika danego gatunku (już kiedyś chyba pisałem o żonie węża, mężu żmiji i ich dzieciach oraz teściowej).
Udając, że nic się nie stało nie dawałem po sobie nic poznać, jednak baczniej sprawdzałem, gdzie stawiam obute w sandały Skechers’a stopy.
Cały epizod stał się świetnym pretekstem, żeby porozmawiać najbliższą osobą. A że szedł obok mnie Pedro zaczęliśmy luźną pogawędkę. Z mało znaczącej konwersacji wyłoniła się historia, której dla podniesienia dramaturgii nadam średniowieczującą koloryturę.

„O tym, jak Pedro z wężycą wojował”
Nie od dziś wiadomo o tym, iże Pedro dla swego Iberyjskiego pochodzenia Hiszpanem zwany, wpośród dalekich ludów, w krainie Sericum część znaczną żywota swojego był spędził.
A że w Kataju owym stworu wszelkiego moc nieopisana, toteż nie długo czekać musiał Pedro na spotkanie z takowym.
Wychodząc dnia owego wraz z poranną rosą, Panience Najświętszej los swój uprzednio powierzywszy, chwycił był wiszącą u powały sztychówkę, do kopania w ogrodzie zdatnie użyteczną. Nie dane mu było jednakoż, do ogrodu tego dotrzeć, albowiem przysiółek opuszczając, czającą się u przyschodzia gadość dojrzał. Wielu już już niebezpieczeństw w żywocie swym doznawszy, nie ulękł się Pedro i tego skrytobójcy. Mocniej ścisnąwszy za szufli rękojeść, ku ciemnej kryjówce gada przybliżać lekce się począł. Błyszcząca w słońcu sztychówka, wydała się wężycy niczym miecz Rolanda, nie myśląc więc czekać niechybnie nadchodzących razów, jęła się chytrze cofać pozycji dogodniejszej upatrując. W splotach swych, jak miedziane ramię greckiego herosa, niebywałą, czterołokciową długość ukazując, wspięła się gadzina na najwyższy stopień, by tam śmiercionośny cios prześladowcy swemu zgotować. Nie myślał jednak Pedro bestii knowaniom się poddawać, ale imienia świętego Grzegorza wzywając, stylisko swej łopaty ponad głowę uniósł. Zamarł był w tej postawie bez ruchu niczym posąg, słusznie mniemając, że żmijowe oko szpetnie jeno widzi, a w monochromiji bezbarwnej świat ten postrzegając nieruchawych przedmiotów obaczyć nie może. Musiało i Niebo pomocy swojej przychylić, bo i wiatr przeciwny obecności Pedra zdradzić nie mógł. Jak Klaudianowy poeta pisywał:
O jakże drogi jest Bogu (ten człowiek),
Któremu w walce nawet niebo sprzyja,
A sprzysiężone dmą mu w żagle wiatry.
Po kilku pacierzach, wężowe zmysły bytności niebezpieczeństwa wcale uchwycić nie chciały. Pewna siebie gadzina zsuwać się niżej zaczęła ani się losu swego spodziewając. Gdy na odległość dogodną przebrzydłe cielsko pełzaniem się zbliżyło, cios bystry niczym z nieba wpół je rozciąć musiał. Sił złego sykiem wściekłym smoczę przyzywało, wijąc się i turbując ziemię wokół siebie. Aleć je cios kolejny dosięgnął z wysoka, bo uniesione ramię, Pedro znów opuścił i tuż przy głowie samej ostrzem bestię udźgnął. I tenże raz żywota okazał się kresem, bo już wężowy korpus dech ostatni wydał. Długo jeszcze krwawiło żmijowe zwłoczysko, długo charczeniem martwym chłopstwo straszyć chciało. Pedro zaś, chwałą męża bez strachu okryty o walce swojej chętnie w zimowe wieczory spragnionym dziwów kompanom przy węgrzynie miodu opowieści snuć raczył, coraz to nowych detalów odkrywając rąbki.
Gadzinę zaś ukatrupioną na żerdź naciągnięto, by drugie do osady zbliżyć się mające, przykładem swego zgonu skutecznie odstraszała.
Amen.

Von piotr um 20:49h| 1 Kommentar |Skomentuj ->comment