Ein Gedi (sprzed trzech dni)
piotr, 00:22h
Niedziela jest w Izraelu lepszym dniem do podróżowania niż sobota – Szabbat skutecznie paraliżuje środki transportu. Adam zasugerował wyprawę do Ein Gedi, żeby „wykorzystać ostatnie chwile letniego jeszcze słońca”.
Droga z Jerozolimy w kierunku Morza Martwego zsuwa się leniwie ku tej największej na świecie depersji. Siedząc w autobusie przypomniałem sobie, jak wiele razy jeździliśmy tędy z „ekipą” przed trzema laty. „A tu zaraz będzie Mitzpeh Yericho” – próbuję zgrywać eksperta. „Troszkę dalej, troszkę dalej” – poprawia mnie A.
Wygląda to, jakby jechać z Krakowa do Zakopanego i w okolicach Pcimia wymądrzać się, że „tu gdzieś jest zjazd na Rabkę Zdrój”, podczas, gdy miejscowi uśmiechają się leciutko. Zjazd z Jerozolimy w kierunku Morza Martwego, to najbardziej znana trasa w Izraelu. Wszystkie grupy udące się do Jerycha, Qumran, Masady i na którąś ze słonych plaż, jadą właśnie tędy. Mijamy taki turystyczny autobus, który zatrzymał się przy wielkim napisie „Sea Level”. Na swoje parę groszy czeka tu Beduin z wielbłądem. Nie obejdzie się bez obowiązkowego zdjęcia uczestników wycieczki już wesoło wysypujących się z autokaru. My jednak, korzystając z publicznego środka komunikacji zatrzymujemy się tylko na oficjanych przystankach, równie oficjalnie zapowiadanych przez kierowcę po Hebrajsku i Angielsku.
Trochę długo trwa już ta podróż. Prognozy zapowiadające deszcz wydają się być chybionymi, na razie przynajmniej, bo na pustyni nigdy nic nie wiadomo. Skały, kamienie – dość nudny krajobraz rozwesela czasem tylko stadko kóz pasących się przy drodze. Droga ciągle się obniża, by wreszcie dotrzeć do Morza Martwego. Przystanek za przystankiem – koljni pasażerowie opuszczają pojazd. Wreszcie znudzony głośnik zapowiada Ein Gedi.
Wysiadamy hyżo po czem ochoczo, żwawym krokiem ruszamy w kierunku wejścia do Parku Narodowego (jakby powiedziała Róża Luksemburg do Tow. Waryńskiego - stary dowcip). Nad nami, po prawej stronie wznosi się majestatycznie Góra (nie pamiętam nazwy) – marzenie A.
Dzisiaj nie uda się nam jej zdobyć, bo Ranger na bramce informuje, które części Parku są niedostępne „ze względu na niebezpieczeństwo powodzi”. Zalatuje mi to lekko absurdem, zważywszy na błękitne niebo, kompletny brak jakiejkolwiek nawet chmurki i przygrzewające ostro mimo wczesnej porannej pory słońce. Co robić? Ranger nie wygląda wprawdzie jak Chuck Norris, ale ma za pasem pistolet, a w zasięgu wzroku co najmniej kilku Ranger-kumpli. Musimy pogodzić się ze zmianą marzeń na realia, które w końcu nie są taki najgorsze: ok. ¾ parku jest zwyczjnie otwarte dla publiki a odpada nam męcząca wspinaczka na najwyższą górę w okolicy – bezwodnej okolicy (należy dodać).
Idziemy sobie popularnym szlakiem wzdłuż strumienia mijając kolejne zagłębienia terenu, w których zbiera się woda, zapraszające wręcz do kąpieli. Pniemy się wyżej, bo ja chciałbym zażyć kąplieli dopiero w Dodim’s Cave. To stamtąd pochodzą moje „zdjęcia z wodospadem” sprzed trzech lat.
A. Bezskutecznie próbuje wytłumaczyć mi, że tym razem muszę zadowolić się innym z wodospadów, bo Jaskinia Dodima (czy Dydyma, czy jak go zwą) leży po prostu w zamkniętej „z powodu niebezpieczeństwa powodzi” części Parku. Jak się nie ma, co się lubi... Miejsce okazuje się całkiem przyjemne: jest słonecznie, są widoczki, czysta woda i jej spad. Ok. godziny siedzimy w strumieniu a wypędza nas dopiero zbyt duża liczba ludzi kolejno dołączających do pływająco-wypoczywającej grupy.
Zostawiamy spore już stado „stonki” i zbieramy się w dalszą drogę. Dalej jest tak, jak to zapamiętałem: pod górę, w tle błyszczy Morze Martwe, na górze źródło, kalkolityczna świątynia i w dół. Zastanawiamy się, czy uda nam się dostać do plaży, bo roboty przy nowym moście trwają. W pobliżu „daktylowego gaju” (jak go nazwał A.) dość zdewastowanego przez pobliską budowę spotykamy stado „gedi”. Kozice, od których nazwę wzięło źródło, wadi i Park Narodowy prawie nie zwracają na nas uwagi: przechodzą przez drogę tuż przed naszymi zdumionymi nosami. Jedynie samiec z porożem sporej wielkości i wagi zatrzymuje się i uważnie nam przygląda. Wygląda to, jakby chciał udowodnić reszcie stada, że on tu rządzi. Mimo wszystko przystajemy i pozwalamy im spokojnie przekroczyć drogę – chyba rogi odniosły zamierzony skutek – z respektem odprowadzamy wzrokiem całe stado.
Na pobliskich krzewach rosną dziwne, zielone owoce: miękkie, jakby puste w środku. Dopiero w drodze powrotnej, już w autobusie zorientujemy się, że ulotka informacyjna Parku wymienia ich nazwę i charakterystykę. Dla nas jest to niezłe dziwo natury. Ale czasu nie ma, żeby się dziwować, bo mijamy rozlewnię słynnej wody Ein Gedi, pokazujemy zatrzymującej się rodzince najbliższą drogę do kibucu („take the first right”, „pierwaja w prawo”) i już jesteśmy nad wodą.
Trochę niezręcznie jest nadawać tą nazwę gęstej mazi, której zasolenie dochodzi do 23 procent. Morze Martwe ma jednak swój urok. Relaksujemy się leżąc na plecach. Nie mamy gazety, żeby zrobić sobie „klasyczne” zdjęcie, ale nie żałujemy, bo i tak nie zabraliśmy aparatu (ściślej: A. Nie zabrał, bo ja nie mam). Jeszcze tylko rozmowa z przypadkowo poznaną panią rosjanką („Is the language you speak Polish?” „Yes, Madam”, „I thought so”, „My toże gawarim pa russkij niemnożka”, „No dawaj pogawarim”), prysznic, żeby zmyć z siebie sól i już idziemy w stronę przystanku. Zgubiłem gdzieś moment zjedzenia kanapek („How much is Maccabi Beer?”) i wszystkie pogawędki na leżąco w morzu, ale czas kończyć ten wpis.
Właściwie chciałem tylko opowiedzieć o tym, co zdarzyło się już w drodze powrotnej, ale zrobiło się megapóźno, więc najlepsze zostawiam na jutro. Jeśli dam radę, bo ruszam z Franciszkanami na doroczną Pielgrzymkę nad Jordan. Miejsca, w których dokonał się chrzest Jezusa są trzy. Do tego najbardziej prawdopodobnego można się dostać tylko raz w roku (strefa militarnie ważna, zamknięta dla ruchu turystyczno-pielgrzymkowego). To „raz w roku” przypada jutro, więc postanowiłem pojechać. Czyli co? Czyli Gute Nacht.
Droga z Jerozolimy w kierunku Morza Martwego zsuwa się leniwie ku tej największej na świecie depersji. Siedząc w autobusie przypomniałem sobie, jak wiele razy jeździliśmy tędy z „ekipą” przed trzema laty. „A tu zaraz będzie Mitzpeh Yericho” – próbuję zgrywać eksperta. „Troszkę dalej, troszkę dalej” – poprawia mnie A.
Wygląda to, jakby jechać z Krakowa do Zakopanego i w okolicach Pcimia wymądrzać się, że „tu gdzieś jest zjazd na Rabkę Zdrój”, podczas, gdy miejscowi uśmiechają się leciutko. Zjazd z Jerozolimy w kierunku Morza Martwego, to najbardziej znana trasa w Izraelu. Wszystkie grupy udące się do Jerycha, Qumran, Masady i na którąś ze słonych plaż, jadą właśnie tędy. Mijamy taki turystyczny autobus, który zatrzymał się przy wielkim napisie „Sea Level”. Na swoje parę groszy czeka tu Beduin z wielbłądem. Nie obejdzie się bez obowiązkowego zdjęcia uczestników wycieczki już wesoło wysypujących się z autokaru. My jednak, korzystając z publicznego środka komunikacji zatrzymujemy się tylko na oficjanych przystankach, równie oficjalnie zapowiadanych przez kierowcę po Hebrajsku i Angielsku.
Trochę długo trwa już ta podróż. Prognozy zapowiadające deszcz wydają się być chybionymi, na razie przynajmniej, bo na pustyni nigdy nic nie wiadomo. Skały, kamienie – dość nudny krajobraz rozwesela czasem tylko stadko kóz pasących się przy drodze. Droga ciągle się obniża, by wreszcie dotrzeć do Morza Martwego. Przystanek za przystankiem – koljni pasażerowie opuszczają pojazd. Wreszcie znudzony głośnik zapowiada Ein Gedi.
Wysiadamy hyżo po czem ochoczo, żwawym krokiem ruszamy w kierunku wejścia do Parku Narodowego (jakby powiedziała Róża Luksemburg do Tow. Waryńskiego - stary dowcip). Nad nami, po prawej stronie wznosi się majestatycznie Góra (nie pamiętam nazwy) – marzenie A.
Dzisiaj nie uda się nam jej zdobyć, bo Ranger na bramce informuje, które części Parku są niedostępne „ze względu na niebezpieczeństwo powodzi”. Zalatuje mi to lekko absurdem, zważywszy na błękitne niebo, kompletny brak jakiejkolwiek nawet chmurki i przygrzewające ostro mimo wczesnej porannej pory słońce. Co robić? Ranger nie wygląda wprawdzie jak Chuck Norris, ale ma za pasem pistolet, a w zasięgu wzroku co najmniej kilku Ranger-kumpli. Musimy pogodzić się ze zmianą marzeń na realia, które w końcu nie są taki najgorsze: ok. ¾ parku jest zwyczjnie otwarte dla publiki a odpada nam męcząca wspinaczka na najwyższą górę w okolicy – bezwodnej okolicy (należy dodać).
Idziemy sobie popularnym szlakiem wzdłuż strumienia mijając kolejne zagłębienia terenu, w których zbiera się woda, zapraszające wręcz do kąpieli. Pniemy się wyżej, bo ja chciałbym zażyć kąplieli dopiero w Dodim’s Cave. To stamtąd pochodzą moje „zdjęcia z wodospadem” sprzed trzech lat.
A. Bezskutecznie próbuje wytłumaczyć mi, że tym razem muszę zadowolić się innym z wodospadów, bo Jaskinia Dodima (czy Dydyma, czy jak go zwą) leży po prostu w zamkniętej „z powodu niebezpieczeństwa powodzi” części Parku. Jak się nie ma, co się lubi... Miejsce okazuje się całkiem przyjemne: jest słonecznie, są widoczki, czysta woda i jej spad. Ok. godziny siedzimy w strumieniu a wypędza nas dopiero zbyt duża liczba ludzi kolejno dołączających do pływająco-wypoczywającej grupy.
Zostawiamy spore już stado „stonki” i zbieramy się w dalszą drogę. Dalej jest tak, jak to zapamiętałem: pod górę, w tle błyszczy Morze Martwe, na górze źródło, kalkolityczna świątynia i w dół. Zastanawiamy się, czy uda nam się dostać do plaży, bo roboty przy nowym moście trwają. W pobliżu „daktylowego gaju” (jak go nazwał A.) dość zdewastowanego przez pobliską budowę spotykamy stado „gedi”. Kozice, od których nazwę wzięło źródło, wadi i Park Narodowy prawie nie zwracają na nas uwagi: przechodzą przez drogę tuż przed naszymi zdumionymi nosami. Jedynie samiec z porożem sporej wielkości i wagi zatrzymuje się i uważnie nam przygląda. Wygląda to, jakby chciał udowodnić reszcie stada, że on tu rządzi. Mimo wszystko przystajemy i pozwalamy im spokojnie przekroczyć drogę – chyba rogi odniosły zamierzony skutek – z respektem odprowadzamy wzrokiem całe stado.
Na pobliskich krzewach rosną dziwne, zielone owoce: miękkie, jakby puste w środku. Dopiero w drodze powrotnej, już w autobusie zorientujemy się, że ulotka informacyjna Parku wymienia ich nazwę i charakterystykę. Dla nas jest to niezłe dziwo natury. Ale czasu nie ma, żeby się dziwować, bo mijamy rozlewnię słynnej wody Ein Gedi, pokazujemy zatrzymującej się rodzince najbliższą drogę do kibucu („take the first right”, „pierwaja w prawo”) i już jesteśmy nad wodą.
Trochę niezręcznie jest nadawać tą nazwę gęstej mazi, której zasolenie dochodzi do 23 procent. Morze Martwe ma jednak swój urok. Relaksujemy się leżąc na plecach. Nie mamy gazety, żeby zrobić sobie „klasyczne” zdjęcie, ale nie żałujemy, bo i tak nie zabraliśmy aparatu (ściślej: A. Nie zabrał, bo ja nie mam). Jeszcze tylko rozmowa z przypadkowo poznaną panią rosjanką („Is the language you speak Polish?” „Yes, Madam”, „I thought so”, „My toże gawarim pa russkij niemnożka”, „No dawaj pogawarim”), prysznic, żeby zmyć z siebie sól i już idziemy w stronę przystanku. Zgubiłem gdzieś moment zjedzenia kanapek („How much is Maccabi Beer?”) i wszystkie pogawędki na leżąco w morzu, ale czas kończyć ten wpis.
Właściwie chciałem tylko opowiedzieć o tym, co zdarzyło się już w drodze powrotnej, ale zrobiło się megapóźno, więc najlepsze zostawiam na jutro. Jeśli dam radę, bo ruszam z Franciszkanami na doroczną Pielgrzymkę nad Jordan. Miejsca, w których dokonał się chrzest Jezusa są trzy. Do tego najbardziej prawdopodobnego można się dostać tylko raz w roku (strefa militarnie ważna, zamknięta dla ruchu turystyczno-pielgrzymkowego). To „raz w roku” przypada jutro, więc postanowiłem pojechać. Czyli co? Czyli Gute Nacht.