poniedzia?ek, 24. pa?dziernika 2005
Zjarało mnie w tej Galilei. Zobaczyłem dopiero, jak ściągnąłem zegarek.
Oczywiście, wczoraj wieczorem zmęczony siadłem do komputera i krótko, ale wyczerpująco opisałem naszą wycieczkę. Niestety, przerwa w dostawie prądu pozbawiła mój blog jednego posta, a mnie pozbawiła chęci (i możliwości) pisania.
Nie będę więc powtarzał, że wrażenia duchowe i naukowe cudowne, że tych pierwszych więcej, że jaszczurka wielka jak smok spadła na mnie z palmy (no, prawie na mnie), że Yuki w nocy chrapał, a Libor twierdzi, że ja gadałem przez sen po polsku (a po jakiemu miałem niby gadać?).
Nie będę od nowa opowiadał o porannym pływaniu w Jeziorze Galilejskim i Mszy Św. na Górze Błogosławieństw i o ruinach wioski z PIERWSZEGO wieku znalezionych w Cafarnaum i o hiszpańskim filmie, który leciał w naszym busiku i o naszym kierowcy (Arabie), który miał Ramadan, więc cały dzień chodził poszcząc i dopiero o 17.00 zatrzymał się, żeby coś zjeść.
Nie napiszę o Tyberiadzie, Kościele Prymatu, Górze
Tabor i o tym, że zdjęcia są fajowe (Giovanniego aparatem).

Dziś miało być o Alexiusie z RPA, ale mój koreański kumpel się przeziębił i nie mam dostępu do jego archiwum fotograficznego, a Alexius bez zdjęcia to w ogóle nie ma o czym mówić, bo byłoby niezrozumiałe...
To Alexius jutro...

Von piotr um 22:43h| 8 Kommentare |Skomentuj ->comment