poniedzia?ek, 2. stycznia 2006
Happy New Year
Wejście na Synaj jest w programie wiekszości grup pielgrzymkowych w Ziemi Świętej. My postanowiliśmy trochę urozmaicić ten punkt programu. Po pierwsze, pojechaliśmy samochodem, który zostawiliśmy w Eilat (przy granicy z Egiptem). Potem przy przekraczaniu punktu kontroli okazało się, że jest jakiś problem. Michel (Kamerun) i Anthony (Indie) nie mieli wizy. Przeczekaliśmy 2 godziny, żeby dowiedzieć się, że mogą załatwić wizę w konsulacie (muszą cofnąć się do Eilat), ale jest sobota, więc nie mogą załatwić wizy i musieli wrócić. Zostało nas trzech: Libor, Pino i ja.
Krótkie targowanie się z taksówkarzem i jedziemy do Nweba na plażę. Kąpiel w Morzu Czerwonym, kawa pod parasolem z liści palmowych i szukamy transportu dalej. Jeden gość podrzuca nas n a dworzec autobusowy, który wygląda, jakby ktoś w niego trafił rakietą ziemia-ziemia. Niestety, autobusu "nie ma i nie będzie aż do jutra". Co robić, szukamy jakiegoś busika. Znowu się targujemy i w końcu jedziemy przez pustynię. Nie wiem dlaczego, opuściłem malownicze (zapewne) opisy pustyni z pierwszej części podróży (jeszcze z Izraela) i opowieśc o postoju w miejscu, gdzie mieli mini-zoo z białym, dwugłowym wężem, ale to wina zmęczenia.
Tym razem pustynia jest skalisto-górzysta i ciągnie się jakieś 170 km. A ciągnie się tym dłużej, że kierowca robi co może, ale samochód ma pewne ograniczenia (chociaż jest całkiem komfortowy - można próbować się zdrzemnąć). Przyjeżdżamy pod Synaj. Mówimy, że jako studenci szukamy taniego noclegu. No to jest tak, że taniej się nie da. Za to nie jest to hotel, ani nawet schronisko. To obóz beduinów. Ja, oczywiście byłem zachwycony, tym bardziej, że ludzie gościnni, herbatą (słodką, jak diabli) poczęstowali i zaprosili do namiotu. Najpierw pokarmiłem wielbłądy, potem rozejrzeliśmy się po okolicy, w końcu wspomniany namiot.
Kapy i poduszki na ziemi, ognisko na środku, dym ucieka przez otwory w dachu (albo przynajmniej powinien uciekać).
Pusty karnister robi za bęben, jest herbata i miła atmosfera.
Wreszcie idziemy zdrzemnąć się chwilkę, bo o 2.00 wychodzimy, żeby zdążyć na wschód słońca.
Tyle tym razem, bo zmęczony jestem solidnie. O pozostałych etapach wyprawy - jutro.

Von piotr um 00:56h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment