?roda, 4. stycznia 2006
Powrót.
Muszę dziś dokończyć opowieść, bo zaczynam powoli zapominać o szczegółach - tak bardzo pochłania mnie kolejna praca z Księgi Joba.
Wracamy, więc z Synaju inną drogą - skrótem. Na dole taksówka - wygląda, jak z filmu "W Starym Kinie". Wyboru nie ma, więc bierzemy, negocjując cenę. Okazuje się, że pojedziemy najpierw zabrać dwóch Izraelczyków. Ci są bardzo stanowczy w negocjacjach o kończy się na tym, że wracamy do szefa taksówek. Tutaj Arabowie zaczynają się wzajemnie przekrzykiwać i znowu jedziemy po Izraelczyków. Dobrze, że Pino po hebrajsku mówi, jak żyd i zna jeszcze troche arabski. Po 15 minutach dogadują się, co do ceny - jest o połowę niższa niż na początku. Ładujemy się i ruszamy. Izraelczycy rozmawiają między sobą po rosyjsku. Włączam się do pogawędki i dowiaduję się, że jeden pochodzi z Białorusi (Witebsk- miasto partnerskie Zielonej Góry), drugi z St. Petersburga, a w Izraelu są od 15 lat. W plecakach mają liny, karabinki, haki i co tam jeszcze do wspinaczki jest potrzebne, bo te skały są wymarzonym miejscem na takie wyprawy.
Docieramy do granicy. Tu miła pani wypytuje nas zdziwiona, dlaczego jedziemy do Izraela, "Jak to, studiujecie?". Libor dostaje niebieską naklejkę na paszport i idziemy do kontroli. Wszystko to strasznie powoli idzie. Sprawdzają bardzo dokładnie. Zajmuje nam to dwie godziny, głównie z powodu naklejki Libora - miły pan bierze taki wacik na rączce i starannie wyciera plecak Libora od wewnątrz i z zewnątrz i klucze i kosmetyczkę i wkłada wacik do takiej maszynki, co pokazuje nawet śladowe ilości narkotyków, materiałów wybuchowych i innych substancji. Gdyby czytnik coś wykazał, skończyłoby się pewnie na kontroli osobistej, obwąchiwaniu psem, a może niewpuszczeniu do Izraela.
Kiedy w końcu wychodzimy z terminala mamy tylko ochotę na wsoczenie do morza. Zanim to marzenie sie realizuje zwiedzamy jeszcze akwarium, oceanarium, czy jak to się nazywa. Bardzo ładne - rafa, kolorowe ryby, rekiny, żółwie wielkości połowy łóżka i płaszczki, które mogą robić za dywan w małym mieszkaniu (nawet kolor mają dywanu nietrzepanego od lat).
Wreszcie wspomniane morze. Jest ciepłe, czyste i tylko rafa, którą w oceanarium z przyjemnością oglądaliśmy schodząc pod wodę w specjalnej, oszklonej wieży nie jest zbyt atrakcyjna podczas pływania. Bardzo łatwo zachaczyć o nią kolanem, piętą, czy inną wystającą częścią ciała. Libor stanął sobie wśród korali i za chwilę syczał z bólu ukłuty w stopę przez jakiegoś złośliwego kolczastego stwora. Ale mimo tych drobnych niedogodności pływanie w Morzu Czerwonym pierwszego stycznia jest ciekawym przeżyciem.
Jeszcze tylko spacer po promenadzie w Eilat (wyluzowane miasto - w przeciwieństwie do Jerozolimy), dwie godziny w samochodzie przez pustynię i jesteśmy w domu.
A potem znowu szkoła...
Dzisiaj porównywaliśmy zwój Izajasza z Qumran z tekstem BH. Profesor Breuer przechodził samego siebie. To naprawdę w porządku gość. I pracę, którą nam zadał dzisiaj ukonkretnił i ułatwił. Będzie dobrze...
P.S. Zdjęć nie ma, bo są jeszcze w Libora aparacie.

Von piotr um 00:34h| 4 Kommentare |Skomentuj ->comment