poniedzia?ek, 30. stycznia 2006
Wczoraj wędrowaliśmy po pustyni. Najpierw w towarzystwie owiec i kóz pasących się tu i ówdzie. O ile latem można się zastanawiać: co one jedzą, o tyle zimą pustynia jest zielonkawa i pełna (lichych co prawda, ale zawsze) trawek. Potem wąwozem pełnym niespodzianek aż do przyklejonego do skały klasztoru św. Jerzego. Zwiedziliśmy, pomodliliśmy się chwilę (w Jaskini Eliasza) i posileni sokiem i ciastkami (od gościnnych mnichów) ruszyliśmy ścieżką wzdłuż wąwozu. Na dole przepaść, na górze niebo. Nie tak. Po prawej przepaść, po lewej skała. Widoki zapierające dech w piersiach. Nagle zza skał wyłania się zielone Jerycho. Niesamowite.
Pałac Heroda (pamiątkowe zdjęcie w królewskim basenie) i dalej wspinaczka. Tym razem dech w piersiach zapierały schody. Osioł z workiem cementu na grzbiecie całkiem nieźle sobie radził. Kolejny klasztor (znowu wysoko) to tradycyjna Góra Kuszenia. Czas coś przekąsić i schodzimy. Zaczyna padać, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Wielbłąd w zagrodzie patrzy z wyraźnym zdziwieniem na 5 zakapturzonych osobników idących w strugach deszczu.
Jerycho jest raczej rozległą wioską. Można się upierać, że mieszkańców jest sporo, że powierzchnia ogromna, ale większość tego obszaru to ogrody, pola i sady. Typowa agricultural activity (jak powiedziałby mój profesor od archeologii). Widać biedę, ale i życzliwość ludzi (ktoś nas widząc zmokniętych nawet do domu zapraszał).
Zwiedzamy jeszcze najstarsze miasto świata (wykopaliska Tal Jericho), gdzie nie ma co zwiedzać, kupujemy garść fig i czas wracać. Do checkpointu zabiera nas sherut (busik-taksówka). Stąd idziemy pieszo próbując coś zatrzymać na stopa. Zatrzymuje się bus, ale ma tylko 3 miejsca i jedzie gdzieśtam (nie do Jeruzalem). Rozdzielamy się. Jestem w trójce, która wsiada do busa. Natychmiast zasypiam. Budzą mnie, że to już. Wysiadamy i nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. Na pewno w Autonomii Palestyńskiej, ale co to za miasto? Pytamy o taksówkę do Jerozolimy. Ludzie chcą nas zabrać do Bethlehem. W końcu ktoś pokazuje ręką kierunek. Idziemy ciągle pytając. Zatrzymuje się bus i dwaj goście tłumaczą nam łamaną angielszczyzną, że tu nie ma checkpointu, ale jest mur – nie da rady. Mogą nas zabrać do przejścia. Wsiadamy i po drodze wysłuchujemy smutnej opowieści o murze utrudniającym życie. „Powiedzcie ludziom w Europie, jak ciężko nam z tego powodu”.
Dojeżdżamy do rzekomego przejścia. „Pójdziecie 50 m i tam będzie można przejść.” Rzeczywiście jest mur, ale i możliwość wspinaczki na mniejszy murek i przeskoczenia. Co robić? Przeskakuję i w tym momencie widzę 3 żołnierzy izraelskich. „No to ładnie” – zdążyłem tylko pomyśleć i już zatrzymali Manoja. Na szczęście chcieli tylko zapytać, czy naprawdę jest z Italii (miał czapeczkę z napisem ROMA). Okazało się, że przymykają oko na przeskakujących. Nie wiem, czy zawsze (raczej nie), ale tym razem można było przeskakiwać.

A dzisiaj powinienem się uczyć do środowego egzaminu, ale siedzę przy biurku, przerzucam kartki z notatkami, słucham radia i nie mogę uwierzyć własnym uszom, ani się skoncentrować.
Myśli biegną do Katowic…

Zazwyczaj tego nie robię, ale ten reportaż (www.gazeta.pl) po prostu wart jest umieszczenia go tutaj.



"Namówiłem syna, żeby przyjechał ze mną. Co ja powiem żonie?" - reportaż


Do szpitala w Chorzowie przywieziono mężczyznę z komórką w kieszeni spodni. Telefon dzwonił i dzwonił, ale nikt nie miał odwagi odebrać. Mężczyzna nie żył.


- Pomóż mi, tatuś! Mam przygniecioną nogę. Leży na mnie dziewczyna. Chyba nie żyje, jest zimna. Dach się zawalił - zadzwonił Tomek Michalski.

Ojciec, Jacek Michalski: - Była za dziesięć piąta, po południu. Co miałem robić? Tomek zostawił małe dziecko i żonę w ciąży. Jesteśmy z Wrocławia. Wsiedliśmy do auta, ja, żona Alicja, młodszy syn Piotr i przyjechaliśmy do Katowic.

Rodziny nie wpuszczono na miejsce wypadku.

Matka szlochała, uczepiona płotu. Ojciec wdrapał się na drzewo i wypatrywał, kogo wynoszą. - Mężczyzna z czarną brodą! Czy ktoś go widział? - nawoływał.

Tomek znowu zadzwonił: - Jakiś ratownik przeszedł obok mnie.

Ojciec do słuchawki: - Krzycz, synu, krzycz ratunku!


POTRZEBNA MORFINA


Godz. 19, Międzynarodowe Targi Katowickie. Do bramy wejściowej nie da się dotrzeć autem. Policja strzeże przejazdu dla wozów strażackich i karetek. Koguty nie milkną. Karetki, jedna za drugą rozjeżdżają się do okolicznych szpitali w Siemianowicach, Katowicach, Chorzowie, Bytomiu, Dąbrowie, Piekarach. Pada pierwsza liczba rannych: 30.

Oto największa hala wystawowa: 10 tys. m kw. Najnowsza, otwarta sześć lat temu. Duma MTK.

Ściana frontowa pochylona, pofałdowana. W środku leży dach, pogięty, połamany. Wejść da się na pięć kroków. Dalej rumowisko. Na szczycie siedzą przytulone gołębie, niektóre wzlatują w niebo i znikają. Od piątku w hali odbywały się targi gołębi pocztowych.

Medycy, strażacy, policjanci gromadzą się przy głównym, środkowym wejściu. Z bocznego dobiega zawodzenie. Ni to śpiew, ni jęk. Przeciągle, coraz głośniej. Nie wiadomo, z góry, z dołu. Ciemno. Ktoś przybiega z latarką. W słupie światła na ziemi siwa, łysiejąca głowa, wyciągnięta dłoń ściska leżący obok metalowy filar. Widać jeszcze ramiona, plecy do pasa, reszta pod blachą. Ciałem rzucają drgawki.

Pobieżne oględziny, szybki opatrunek i do akcji rusza ekipa ratowników górniczych. Muszą pracować ręcznie za pomocą pił i podnośników. Z rumowiska płyną krzyki, uwięzieni dzwonią z komórek do bliskich, żeby nikt nie wchodził na dach. Wtedy jeszcze bardziej uciska na nogi, na kręgosłup, na żebra.

Z dziury obok wyłania się ratownik medyczny: - Potrzebna morfina, natychmiast.

Godz. 19. 30. Policja przegania spod hali gapiów i dziennikarzy. Do naszej grupki chwiejnym krokiem podchodzi okrągły, białowłosy pan w czarnym garniturze i białej koszuli. Prosi o papierosa. Gdy częstuję, bierze całą paczkę i wciska mi 20 zł. - Bierz, ja już nie mam na kogo wydawać pieniędzy.

Wyciąga komórkę. - Pomóż mi wybrać numer.

Wybieram do Adama. - Odbierz, synu!

Wybieram do Lidzi. - Córeczko moja!

Wybieram do Zygi: - Zięciu, odezwij się!

Za każdym razem słychać sygnał, ale nikt nie odbiera.

Mężczyzna płacze: - Po co ja żyję?


COŚ NA MNIE SPADA


- W piątek zamarzło mi auto. Całą noc ładowałem akumulator. Żona wściekła, bo w sobotę mieliśmy iść na urodziny kuzynki. Obiecałem, że w południe będę z powrotem - opowiada Edmund Koloska z Opola.

- Miałem wziąć syna, ale w piątek przeleciał mi przez drogę czarny kot. Coś mnie tknęło. Pojechałem tylko z kolegami mówi Brunon Elendt z Gdańska.

Jolanta Czerewajska z belgijskiej firmy Britcon na wystawę przyjechała z synem, córką i zięciem. Zaprosiła szefa Francisa Nolmansa. - Za stoisko w sercu hali zapłaciliśmy kilka tysięcy zł. Zależało nam, z handlowego punktu widzenia to idealne miejsce.

Bogdan Wojtkowiak z Łazisk przywiózł sto ptaków. Koloska chciał kupić kilka na wiosenne zawody w lotach. Już przy bramie MTK wiedział, że nie zdąży na urodziny. 40 minut w korku. Jak zobaczył gołębie, zapomniał o żonie. - W hali dudniła muzyka, gorąco jak w szklarni.

Tłok taki, że trzeba było się przeciskać. W południe - jak nic ze dwa tysiące ludzi. Gołębiarze z całej Polski, a także z Niemiec, Czech, Słowacji, Belgii. Wesoło pokrzykiwali na swoje ptaki. Na firmowych stoiskach dobijano targów, podpisywano umowy handlowe. W bufecie stukano kuflami.

- Ptasia grypa, to sukces, że udało się zorganizować te targi - Mówią Maria i Piotr Patas z Siemianowic, wydawcy książek dla hodowców gołębi.

- Ptaki szły średnio po 500 - 600 zł, niektóre po parę tysięcy. Była czwórka za 30 tys. zł. Takie z tytułami, medalowe, cała reprezentacja Polski - opowiada Jacek Wałowski z Jaworzna.

Koloska zdjął kurtkę, potem marynarkę.

- Koleżance ze stoiska obok przez całą sobotę z dachu na głowę kapała woda. Mówiła, że słyszy trzaski, ale nikt nie traktował tego poważnie - wspomina Robert, syn Czerewajskiej.

- Aukcja skończyła się przed 17. Ludzie wychodzili, ja też - opowiada Wałowski.

- Pociąg powrotny do Gdańska mieliśmy dopiero o 22. 30. Na dworcu zimno, woleliśmy poczekać w hali - tłumaczy Elendt.

- Na scenie tańczyły panienki w krótkich spódniczkach, mężczyzna w sombrero śpiewał: "wszystko co dobre, szybko się kończy..." - wspominają Patasowie.

Minęła minuta.

Koloska: - Kupowałem odżywki. Usłyszałem przeraźliwy krzyk. Coś uderzyło w plecy.

Czerewajska: - Usłyszałam szum i spojrzałam do góry. Zdążyłam tylko zauważyć, że coś na mnie spada, a potem zrobiło się ciemno i lodowato zimno.

Wojtkowiak: - Zobaczyłem dziurę w dachu. Potem ściany zaczęły się składać jak klocki domina. Mam tylko rozcięty palec.

Elendt: - Przytrzasnęło mi nogę. Byłem tam ze dwie godziny. Pogubiłem szczęki, okulary. Koledzy jakoś się wydostali. Ten, co siedział obok mnie, został. Nie ma go.

Koloska: - Nie wiem, komu dziękować. Straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero w karetce. W samej koszuli, bez dokumentów i komórki. Od pielęgniarzy zadzwoniłem do żony.

- Co ja powiem żonie, co ja powiem żonie - powtarza Jerzy Kotryk z Neuburga. - Namówiłem syna, żeby przyjechał ze mną do Polski. Uciekaliśmy razem. Syn Krzysztof, 37 lat, zginął.
Elendt: - Moja samica, nakrapiana, jest bezcenna. Gdyby to było lato, wróciłaby sama do domu.


SZYJEMY TAŚMOWO


Patasowie mieli stoisko w rogu, nad którym dach się nie zawalił. Wybiegli bocznym wyjściem, o którym wiedzieli tylko organizatorzy. Podmuch wiatru rzucił Marię na ziemię. Uciekający deptali leżących.

Pracownika Krystyny Winiarskiej z Wrocławia nawet nie drasnęło. Stał w drzwiach wejściowych do hali. Wyniósł do karetki szefową, którą przywalił śnieg i stalowe drągi.

Jerzy Kotryk przystanął przy filarze i to go uratowało.

Piotr Skalski z Nakła miał szczęście. Falista blacha załamała się dokładnie nad nim i utworzyła mały daszek.

Nad Markiem Wosiakiem z Krotoszyna w samym środku hali dach zatrzymał się. 40 cm nad ciałem. Na ciałach innych ludzi.

Grzegorz Jabłoński z Olsztyna zdążył położyć się na podłodze, osłonić głowę rękami. Poświecił komórką, znalazł deskę i zaczął walić w blachę nad sobą.

Jolanta Czerewajska przez kilkanaście minut wyczołgiwała się spod stalowego dźwigara i stosu blachy. Sama dotarła do wyjścia hali. Wysoka, tleniona blondynka z pękniętą wargą i podpuchniętym okiem. Biała przezroczysta bluzeczka i gorset ortopedyczny. W dżinsach, bosa. Na palcach złote pierścionki, połamane paznokcie.

Tuż obok Winiarskiej leżeli: siostra, szwagier, ich syn. Nie mogli się ruszyć, przygniótł ich potężny filar. Próbowała go podnieść, na próżno. Ruszyła szukać pomocy, na próżno. Z każdej strony dobiegały przeraźliwe krzyki. Ratownicy nie wiedzieli, kogo ratować w pierwszej kolejności.

Czerwony sweter Winiarskiej był wcześniej biały. Na palcu miała obrączkę, trzeba ją było przepiłować. Ręka w gipsie, na plecach umazane krwią prześcieradło. W spuchniętych dłoniach trzyma dwie komórki. Siostra nie odbiera. Nikt w szpitalu nie potrafi jej powiedzieć, czy ratownikom udało się wydostać rodzinę.

- Rozbite głowy, połamane ręce, nogi, trudności z oddychaniem prawdopodobnie z powodu uszkodzenia żeber - Mieczysław Piechota, lekarz dyżurny w szpitalu w Katowicach Bogucicach wylicza obrażenia.

- To nie są ciężkie przypadki. Podejrzewam, że ci najbardziej poszkodowani ciągle są pod gruzami - mówi Krzysztof Tarnowski, lekarz dyżurny chorzowskiego szpitala.

- Szycie twarzy, głowy, taśmowo. W życiu tylu szwów nie założyłem przez jedną noc. Wszystkim dajemy szczepionki na tężec - mówi Krzysztof Moćko, lekarz ze szpitala w Siemianowicach.

- Nic mi nie ma, zajmijcie się tymi, co są połamani - Piotr Skalski długo nie pozwalał się opatrywać. Ranny w głowę i klatkę piersiową.

Ernesta Kucałę z Sosnowca wydobyto z rumowiska po 2,5 godzinie. 21 lat, w hali sprzedawał trofea sportowe. Dopiero zaczął pracować. Targi to miała być "niezła jazda". Z kumplami żartowali z gołębiarzy. Ma złamany 11 krąg.


JAK TY TO MAMIE POWIESZ


Sztab kryzysowy w portierni MTK. Przestrzenna, ciepła sala, wygodne fotele, gorąca herbata z cukrem. Na stole odręcznie zapisane listy. Nazwiska tych, którzy trafili do szpitali. Co kwadrans ktoś wchodzi i odczytuje kolejne.

- Ilu nas tu siedzi, nikt nie usłyszał nazwiska swoich. Zanim zaczęli wyczytywać, my tu wiedzieli, że oni są już gdzie indziej. Możemy się tylko pomodlić - wyrokuje białowłosy pan, ten co pod halą prosił o papierosy.

- Przecież jeszcze ich wywożą - pociesza mężczyzna obok, chyba syn.
Białowłosy: - Będą wywozić trzy dni. Jak ty to mamie powiesz? Tylko nie przez telefon.

Ok. godz. 20 pierwsza liczba ofiar śmiertelnych: cztery.

Kobieta w fioletowej czapce zasłania twarz szalem i lamentuje w głos: - O boże, o boże, mój synek, to niemożliwe, to niemożliwe.

Mężczyzna z brodą, blady, chyba mąż, staje za plecami kobiety. - Może napijesz się herbaty?

Kobieta: - Ja już nic nie chcę!

Ratownik medyczny podaje jej krople na uspokojenie.

Do sali wchodzi starszy mężczyzna: czapka z daszkiem, wąs, marynarka, w klapie plakietka z targów. Kuleje, koszula na brzuchu poplamiona krwią, nad okiem opatrunek, zadrapana twarz. - To było tak: di, di, di i bach. Udało mi się wydostać. Chciałem zostać, pomóc. Wiem, gdzie były stanowiska, mógłbym wskazać: tu są ludzie. Wygonili mnie.

Kolejny przybysz: szczupły, wysoki chłopak w eleganckim, metalicznym garniturze. Zdejmuje marynarkę, spodnie, odsłania rany. Rodzina opatruje go, przytula. Milcząco, ledwo hamując radość.

Ocalona kobieta szeptem, na ucho opowiada innej o swoim szczęściu. - Weszłam pod biurko i...

Pozostali siedzą wpatrzeni w komórki. Zniecierpliwieni dzwonią, aż tam po drugiej stronie, pod rumowiskiem wyładowują się baterie.

Koło 21. druga liczba ofiar: 12.

Nagle dzwoni komórka. - Żyjesz? Jak się czujesz?!

W białowłosym panu budzi się nadzieja. Pyta sztabowców: - Co z tymi, którzy są nieprzytomni, nie mają przy sobie dokumentów? Są tacy w szpitalach?

Do szpitala w Chorzowie przywieziono mężczyznę z komórką w kieszeni spodni. Telefon dzwonił i dzwonił, ale nikt nie miał odwagi odebrać. Mężczyzna nie żył.

Liczba rannych rośnie: 80, ponad sto.

O godz. 22 wydobyto ostatniego żywego. Po północy naliczono 26 martwych. O 2 na rumowisko weszły psy tropiące.

Tomka Michalskiego, którego z drzewa wypatrywał ojciec udało się wyciągnąć. Żyje.


ZAPŁACILI ZA SWOJĄ ŚMIERĆ


Pod halą, w sztabie, w szpitalach dyskusje.

- Gadają w radiu, że na dachu nie było śniegu. Aż krew zalewa.
- Leżało z metr. Hala nagrzała się, śnieg stopniał, woda zgromadziła się na środku i dach nie wytrzymał.

- Swoje zrobiły wibracje od głośników.

- Tyle pieniędzy gołębiarze musieli dać za wystawienie stoiska. Zapłacili za swoją śmierć.

- Jak się zbiorą w kupę, to się nawzajem ogrzeją.

- Dmuchawami nie można nagrzewać, bo się potopią.

Inny powód nieużycia dmuchaw: dach częściowo opiera się na śniegu.

Ręczna akcja trwa wolno. W nocy temperatura spada do 15 stopni poniżej zera. Od ziemi sztywnieją mi stopy, palce szczypią w rękawiczkach. Nie pomaga skakanie, pocieranie dłoni.

Józef Rajwa z sąsiadką przynoszą do sztabu pledy, ciepłe ubrania. Stosy koców i karimat rosną. - Wracałem z żoną z kina. Kiedy zobaczyłem, co się dzieje odwiozłem ją do domu, zabrałem naszego labradora Demona i przyjechałem pomóc. Udało nam się odnaleźć dwie osoby. Nie wiem, czy były żywe - mówi Zbigniew Murzyński, kioskarz z Siemianowic Śląskich.


MATKA BOSKA I ODSZKODOWANIA


- Więcej nie przyjadę na targi, nie pojawię się już w żadnej hali ani w supermarkecie - deklaruje Piotr Skalski.

Zapowiedział lekarzom, że w niedzielę wraca do domu w Nakle. Po drodze zatrzyma się w bazylicie w Piekarach. - Matka Boska musiała nade mną czuwać, muszę jej podziękować. Przeżyłem wielką powódź w 1997 roku. Teraz myślałem, że to już naprawdę koniec.

Francis Nolmans, szef Britcons, ranny w oko machnął ręką na zniszczony towar, laptopy i kasę z pieniędzmi. Wszystko zostało pod gruzami. - Grunt, że żyjemy - stwierdził.

Liczba ofiar z niedzielnego popołudnia: 66. Co najmniej.

Wystawcy zapowiadają, że będą domagali się odszkodowania za zniszczony towar.

Piotr Patas uratował gołębia. Mistrz świata z Portugalii, złoty medalista, wart kilkadziesiąt tys. zł.

Małgorzata Goślińska, współpraca piet, mg, judy, jk

Von piotr um 00:22h| 3 Kommentare |Skomentuj ->comment