czwartek, 24. listopada 2005
What a day...
Najpierw rano zaspałem. Właściwie nie zaspałem, bo obudziłem się zgodnie z planem, poszedłem wziąć prysznic i wracając zobaczyłem na korytarzu Libora z plecakiem. Zdziwił się widząc mnie wychodzącego z łazienki, zawiniętego w ręcznik i dał mi do zrozumienia, żebym się pospieszył. Wtedy przypomniało mi się, że wykładów wprawdzie nie ma, ale jest wyjazd w teren z Archeologii Jerozolimy.
Miałem w planie uczciwie się pouczyć i po obiedzie jechać na zajęcia. Tymczasem plan nie ujął drobnego szczegółu - wyjazdu z Barkay`em.
Zazwyczaj wychodzę na przystanek o 8.00. Tym razem "pięć po" wchodziłem do pokoju wracając z łazienki...
Chwytam plecak, pakując go najpierw (gdzie te baterie do dyktafonu?), bułka do ręki (o kawie zapomnij), bieg na przystanek i... Pan Bóg zatrzymał autobus gdzieś po drodze, bo ludzie jeszcze czekają (m.in. Tobias z Alexiusem).
Po 5 min. wszyscy rozmawiają o jednym: gdzie jest autobus?
Po kolejnych pięciu - zaczynam się modlić: "OK, dzięki, że go dla mnie opóźniłeś, dzięki, że zdążyłem, ale teraz to już mógłby przyjechać, już tu jestem, halo!"
I podjeżdża.
Przy wejściu na Uczelnię jest stoisko z kawą. Tobias kiedyś stwierdził, że to dla tych, co są spóźnieni i nie mają czasu iść do Caffeterii. Tym razem korzystamy z usług stoiska. Okazuje się, że dostajemy jakieś kupony, że 10 kawa gratis, czy cośtam. Niestety, po minie zadowolonego Tobiasa można poznać, że coś knuje - już to widzę - teraz będziemy musieli kupować kawę tutaj. A ja lubię naszą Caffeterijkę.
Anyway, jedziemy do jakiegoś muzeum. Jest tu niezły model miasta z okresu 1st Temple (podświetlany i w ogóle). Proponują nam film. Niezły, tylko nie mają wersji angielskojęzycznej. Pani próbuje tłumaczyć, ale soundtrack jest za głośny. Dobra. Zwiedzamy jakieś wykopaliska. Nie słucham, bo gdy mam świadomość, że się nagrywa, to jakoś mi się włącza myślenie o czymś innym.
Jeszcze jedna kupa kamieni (niby ważna jakaś). Kolejny mur, skała i wreszcie autobus.
Wracamy na Uczelnię. Szybki lunch i myśl: "Gdzie by tu odpocząć?" Najlepiej w bibliotece (cicho, ciepło i wygodne krzesła). Niestety, coś mnie podkusiło, żeby pójść i się zapisać do biblioteki głównej. To był oczywiście duży błąd, bo najpierw kolejka, potem miła pani nie mówi dobrze po angielsku, ale tłumaczy, żeby iść "tam".
"Tam" miły pan ma problemy (ulica mu się nie zgadza), ale w końcu zapisuje nas w komputerze i nakleja znaczki na legitymacje. Tobias już wnerwiony, bo mówi, że skoro nasze dane istnieją w postaci elektronicznej to po co tydzień temu podawaliśmy je w naszej bibliotece, a jeśli nawet, to po co teraz znowu? Czas płynie. Idziemy szukać książek. Okazuje się, że mam chyba źle zapisane nazwisko autora. Męczę się, ale znajduję. Teraz co z tym numerem zrobić? Aha, jest tablica z jakimiś kodami. Trzeba iść na 5 piętro, winda nie przyjeżdża. Przyjechała.
Gdzie jest sektor zielony? Spacerujemy przez 10 min. w końcu: Jest!
Jest też koniec czasu na break i trzeba lecieć na wykład.
I tu niespodzianka. Barkay (tak, jak tydzień temu i dwa tygodnie temu) nie zrobił przerwy tylko nawijał przez 150 min. (2 i pół godziny!).
Strasznie styrany wracam do domu. Trochę żartujemy w autobusie z dziewczyną trzymającą kiść baloników (Alex nawet Happy Birthday w języku Zulu śpiewa), ale to tylko rozpaczliwe próby zapomnienia o zmęczeniu.
Jeszcze, dla dopełnienia radości, przy kolacji dostaję rachunek za książkę (64$-zdzierstwo) i przypominam sobie, że nici z nauki Greki (test w piątek), bo trzeba z Genesis na jutro coś przygotować. Drukuję pracę z Joba (nie sprawdzam błędów, a niech to).
Siadam do biurka, otwieram Bible Worksa i Genesis i... właśnie skończyłem!
Wpisuję tę notkę i zmykam spać.
A jutro?
Jutro też będzie dzień...

Von piotr um 01:11h| 5 Kommentare |Skomentuj ->comment